“Oszuści” Michaela Jacobsa w reż. Jana Englerta z Beta-Art w Och-Teatrze w Warszawie. Pisze Anna Czajkowska w Teatrze dla Wszystkich.
Sztuka Michaela Jacobsa, po którą sięga Jan Englert, napisana została ponad 40 lat temu, swą premierę miała w 1978 roku na Broadwayu, w Biltmore Theatre w Nowym Jorku. Englert wraca do tekstu, który jego zdaniem wciąż jest aktualny – w 2002 roku zrealizował „Oszustów” dla Teatru Telewizji i sam zagrał w spektaklu rolę Howarda. Teraz reżyseruje ten sam spektakl w warszawskim Och-Teatrze, który na swej scenie od dawna popularyzuje dobrze zagrane farsy, a także szalone spektakle komediowe, po brzegi wypełnione intrygami, czasem z delikatną refleksją w tle. Wśród bogactwa tematycznego propozycji tego teatru, nawet wymagający widz znajdzie coś dla siebie. Czysta rozrywka w znakomitym stylu zawsze zostanie doceniona. A jak będzie tym razem?
Komedia romantyczna, a może soap opera bądź tragikomedia? Trudno określić, czym są „Oszuści”. Autor miesza style i nastroje, przez co nie zawsze wiadomo – śmiać się czy raczej płakać? Allen i Michelle mieszkają razem od półtora roku. To pierwszy poważny związek dla nich obojga. Dziewczyna uważa, że powinni się pobrać i coraz bardziej naciska na młodego mężczyznę, jednak Allen nie jest pewien, czy tego chce i mówi o tym wprost. Waha się, a po gwałtownej sprzeczce z Michelle postanawia poprosić rodziców o radę. Na identyczny pomysł wpada Michelle. Pojawienie się dorosłych dzieci burzy pozorny spokój małżeński rodziców. Ojciec Michelle, Howard, i jej matka, Grace, postanawiają poznać rodzicieli Allena i zapraszają ich do siebie na kolację. Kiedy Monika i Sam przybywają do domu rodzinnego Michelle, na jaw wychodzą skrywane dotąd grzeszki, kłamstewka i oszustwa. Życie wszystkich trzech par stoi na krawędzi katastrofy.
U Michaela Jacoba scenki z życia bohaterów nieustannie się przeplatają, co daje spore możliwości reżyserowi spektaklu. Englert stara się wykorzystać niecodzienny kształt widowni, która umiejscowiona jest z dwóch stron sceny, przez co aktorzy muszą grać na lewą oraz na prawą stronę w zasadzie równocześnie. To spore wyzwanie, ale Englert znakomicie wykorzystał zmienność miejsc akcji, dostosowując jej przebieg do możliwości scenicznych Och-Teatru. Ta sama scenografia raz „gra” salon w domu Howarda i Grace, czasem pokój hotelowy czy mieszkanie młodych. Układy par wtórują owym zmianom, podkreślając uwikłania w romanse i oszustwa. Sam tekst nie jest dziełem wybitnym, a całość przedstawienia opiera się głównie na sprawnej grze aktorów. Spektakl, zwłaszcza jego pierwsza część, dość szybko staje się nieco monotonny i nużący. Po przerwie akcja rusza dużo szybciej, jednak cała zabawa polega tylko na przewidywaniu sceny nieuchronnej konfrontacji, w której wszystkie sekrety zostaną ujawnione. Zakończenie jest cukierkowo sentymentalne, słodkie i nierealne – jakby sam autor przeraził się własnym pomysłem – obrazoburczością niewierności małżeńskiej. A może spektakl wcale nie ma zdecydowanego końca lub jest on niejednoznaczny i zapowiada kontynuację? Wymienione niedostatki scenariusza nie pozwalają aktorom w pełni pokazać swoich możliwości, choć dwoją się i troją. Dialogi nie iskrzą wyrafinowanym humorem, a przegadana komedia o zdradzie wydaje się nieco przestarzała. Być może w latach 70-tych poruszała bądź bulwersowała – obecnie wydaje się banalna. Przewidywalny rozwój akcji oraz mało zaskakujące zachowania bohaterów, do tego sztuczność i schematyczność odmalowanego świata przypominają raczej mało wymagającą telenowelę, a nie teatralny spektakl. Złudne są oczekiwania tych, którzy spodziewali się świeżego, odkrywczego spojrzenia na zawiłości ludzkich relacji, uczuć, związków. Mimo wysiłków szóstki doskonałych aktorów, tekst włożony w ich usta nie jest wiarygodny. Owszem przedstawienie może się podobać – jest śmiesznie, trochę pikantnie, a momentami nawet smutno. Przyznaję, też roześmiałam się kilkakrotnie – reżyserii nie brakuje lekkości, choć autor sztuki próbuje opisać raczej poważne problemy. Zdarzały się dowcipne wtrącenia, które wydawały się zapowiedzią czegoś przewrotnego. Aktorzy skwapliwie wykorzystują te momenty, jednak to za mało, by zaskoczyć lub zaciekawić. Doceniam ich wysiłki, ponieważ częściowo wynagradzają wady scenariusza sztuki, a ich celowo przerysowane, groteskowe postacie „prawdziwych” żon i mężów, zagrane z odpowiednim przymrużeniem oka, nadają inscenizacji choć trochę ostrości. Gabriela Muskała jako neurotyczna i nieco histeryczna, jednak pełna ciepła i kobiecości Grace jest urocza. Wtóruje jej nieporadny (ale nie zawsze) Sam – Zbigniew Zamachowski, ze swoim dojrzałym humorem i kojącym tembrem głosu. W seksowną acz nieznośną lwicę o paskudnym charakterze, która lata młodości ma już dawno za sobą, umiejętnie wciela się Beata Ścibakówna. Jej Monika bywa żałośnie egoistyczna, bo inaczej nie potrafi walczyć o szczęście. Piotr Grabowski w roli przewrotnego, tchórzliwego męża i kochanka ironizuje, sypie cynicznym dowcipem, dzięki czemu potrafi ożywić bezbarwny tekst. Michelle – Michalina Łabacz i Allen – Filip Pławiak zdają się poważniejsi niż dorośli rodzice, z ponad dwudziestoletnim stażem małżeńskim. Ale czy tacy pozostaną?
„Oszuści” nie skłaniają do głębokich przemyśleń lub intensywnej dyskusji. I nie muszą. Trudnej lekcji o miłości, zaangażowaniu, małżeństwie i wierności należy szukać gdzie indziej. Jednak wymagający widz oczekuje czegoś w zamian. Kilka zabawnych kwestii i przewidywalne zwroty akcji to za mało, nawet przy najbardziej utalentowanej obsadzie. Dialogi pomału nużą, oczywisty, stereotypami nasycony przebieg wydarzeń nie intryguje, a w głowie tłucze się pytanie – dlaczego akurat ta sztuka?