TVP wypełnia pustą przestrzeń po niepowstających wciąż z powodu pandemii spektaklach Teatru Telewizji starymi produkcjami. Dzięki temu oglądamy czasem arcydzieła. Inne są wieszane w necie. Dzięki Łukaszowi Jasinie przypomniałem sobie „Noc listopadową" Stanisława Wyspiańskiego w wersji Andrzeja Wajdy. W roku 1978 było to jedno z moich największych przeżyć artystycznych.
To zbiór obrazów z dwóch dni. Wieczoru 29 listopada 1830 r., kiedy wybuchło powstanie, oraz dnia następnego. Wydaje się, że poeta wyraził w swoim dramacie myśl klarowną - poszedł za powstańczymi uniesieniami, przyznał im rację.
Co ciekawe, animują je nie postaci ze świata wiary chrześcijańskiej, ale boginie i bogowie ze świata antyku. W teorii można by się tu dopatrywać przewrotności. Atena wysyła podchorążych na śmierć, a potem blisko finału ich opuszcza. Ale myśl zasadniczą wyraża Kora, córka bogini, skazana na życie przez pół roku pod ziemią, w Hadesie. „Umierać musi, co ma żyć" - padają słowa pełne wiary w sens cierpienia i zgonu jako zaczynu czegoś nowego. U Wajdy słowa te śpiewa piękna Anna Dymna.
Reżyser najpierw wystawił widowisko w krakowskim Starym Teatrze, potem przeniósł do telewizji. W efekcie kwiat ówczesnych krakowskich aktorów grał w filmowych scenach mających za tło warszawskie plenery. Zetknąłem się z opinią, że ekspresja tego spektaklu już cokolwiek trąca myszką, że hektolitry patosu się zestarzały. Wyrażała ją wobec mnie nawet osoba sympatyzująca z tradycyjnym teatrem, a przy okazji z prawicą.
Istotnie początek odegrany w formie narodowej opery, kiedy Barbara Bosak śpiewa kwestie Ateny w stylu Ewy Demarczyk, do muzyki Zygmunta Koniecznego, wraz z wieloma innymi aktorkami, ba moment, kiedy Jerzy Stuhr jest jako Piotr Wysocki nieskazitelnie romantycznym bohaterem, któremu obiecuje się sławę, zaskakuje w pierwszej chwili patosem. Zgubiliśmy taki teatr. Czy dobrze?
Mnie to jednak wciąż bierze, brzmienia Koniecznego kojarzą mi się z polską martyrologią, nie tylko z roku 1830 (piękna scena poległych zabieranych do Hadesu). Kontrastują z tym sceny z Belwederu, w których Jan Nowicki i Teresa Budzisz-Krzyżanowska odgrywają w sarkastycznym tonie psychodramę księcia Konstantego i jego polskiej żony Joanny. To nie tylko popis aktorstwa, lecz i materia do szerszej refleksji. Na pół szalony Konstanty w finałowej scenie zawstydza Polaków, wytykając ich elitom małoduszność - rzuca to w twarz generałowi Wincentemu Krasińskiemu, znanemu ugodowcowi. Można się z taką wizją zgadzać lub nie. Trudno nie widzieć jej teatralno-filmowej sugestywności. Wielki Nowicki, piękny aktor grający samą mimiką brzydala i błazna! Na nim powinny się uczyć pokolenia.
A poza wszystkim te nagrane w gorączkowym, chwilami prawie groteskowym rytmie sceny łapiące zdarzenia tamtej nocy to kawał polskiej historii, od której coraz bardziej się odwracamy. Jest w tym również kontekst czasu inscenizacji. Wajda, oskarżany o oportunizm wobec PRL, był w czasach gierkowskiej małej stabilizacji budzicielem sumień. To dotyczy i innych jego filmów, a serial „Z biegiem lat, z biegiem dni", gdzie pojawia się Piłsudski, to już wprost przeczucie odrodzenia w Sierpniu 1980.
I tak odbierałem wtedy, jako licealista, tamtą „Noc listopadową". To wprost do mnie śpiewał w kapitalnej sekwencji teatru w teatrze Mieczysław Grąbka jako aktor Kudlicz: „Polacy, żadnych marzeń". Wtedy wezwania do czynu miały bezpośrednie odniesienie, więc sens. A dziś?
Tytuł oryginalny
Zawsze moja „Noc listopadowa"
Źródło:
Sieci nr 32/03.08