"The Strings, czyli sex, drugs i disco" Macieja Kowalewskiego w reż. autora z Agencji Artystycznej WojArt w Poznaniu w Teatrze Garnizon Sztuki w Warszawie. Pisze Anna Czajkowska w Teatrze dla Wszystkich.
Czy można dobrze się bawić przy rytmach disco polo, nawet jeśli ten gatunek muzyki wydaje się odległy o lata świetlne od naszych gustów i preferencji? A jednak, choć koncert z piosenką „Ona tańczy dla mnie” w tle nawet nie majaczył (i nie będzie, przynajmniej tak się zdaje) w perspektywie naszych życiowych planów kulturalnych. Spektakl „The Strings, czyli sex, drugs i disco” w reżyserii Macieja Kowalewskiego rozbawi prawie każdego widza, a ambitny teatroman też znajdzie w nim coś dla siebie. Życiowa komedia, wypełniona błyskotliwymi dialogami, momentami przewidywalna, ale nieustannie wywołująca śmiech, kręci się niczym karuzela wokół muzyki disco, jednak nie jest jedynie zbiorem lekkich piosenek.
Trzech przyjaciół z poplątanym życiorysem, szkodliwymi mniej lub bardziej nałogami, wadami i niewątpliwymi zaletami spotyka się w pobliżu muszli koncertowej, przy parkowej ławeczce. Ernest, Kotlet i Manuel mają sporo powodów do zmartwień, niewiele zaś do radości. Jednego rzuciła ukochana kobieta, drugi czuje się samotny i odtrącony przez rodzinę, a trzeci dość burzliwie rozstał się ze swym zespołem, w dodatku wcale nie z własnej woli. Wszyscy mają problemy finansowe i brakuje im poczucia satysfakcji. Mimo to nie podają się depresyjnym nastrojom, wspólnie postanawiają chwycić życiowego byka za rogi – zakładają zespół „The Strings”. Do zespołu potrzebują jeszcze tancerza, dlatego organizują casting i po kilku wpadkach oraz groteskowych wypadkach angażują Leruę – młodzieńca równie zgubionego jak oni sami. W ciągu dwóch godzin poznamy ich przygody, będziemy śmiać się z zawirowań, nieprzewidzianych kłopotów, ociupinę wzruszać obserwując rozwój przyjaźni, przełamywanie słabości i walkę czterech wrażliwców o szczęście, a na koniec wylądujemy na koncercie w Chinach.
Autor tekstów i reżyser okazuje się bystrym analitykiem i obserwatorem rzeczywistości. Maciej Kowalewski podpatruje absurdy, które stały się naszą codziennością i wyjaśnia, że komediowy spektakl jest „męską perspektywą czy też odpowiedzią na przemiany kulturowe, z którymi mierzą się współcześni mężczyźni i kobiety”. Z humorem i kpiarstwem spogląda na show-biznes, korporacje, jeszcze na drobiazgi, które nam umykają oraz te, które nas drażnią bądź irytują. Ale najważniejsza jest ciepłe, pełne wyrozumiałości spojrzenie na dorosłych facetów, którym przyjaźń pomaga przezwyciężyć kompleksy oraz pokonać życiowe przeszkody. Wśród zabawnych literackich nawiązań (miłe zaskoczenie) w tekście odnajduję subtelne odniesienia do Szekspira i postaci Puka – to ci dopiero gratka! Całość przedstawienia opiera się głównie na żywych, iskrzących humorem dialogach, które w połączeniu z wartką akcją i sprawną grą aktorów nadają spektaklowi charakter, wciągają widzów do zabawy w teatr. Wojciech Brzeziński, Michał Koterski, Krzysztof Wieszczek, Bartosz Żukowski i Piotr Borowski pokazują prozę dnia codziennego w sposób niekonwencjonalny – w rytmie tanecznym i śpiewnym. Grają lekko, z przesadą, a kreacje tworzą bez kiczu czy krzykliwości. Nie dziwi nikogo przerysowanie sylwetek bohaterów – to cecha charakterystyczna utworów komediowych. Mimo to trzeba zadbać, by nie przekroczyć tu pewnej granicy naturalności. Całe szczęście aktorzy i reżyser zadbali o to, zachowując farsowy rytm, lecz nie szarżując z nadmiarem. Po prostu – „crème de la crème, wisienka na torcie oceanu polskiego disco polo”. Michał „Misiek” Koterski swobodnie radzi sobie z konwencją, w granicach której się porusza – z całym zacięciem satyrycznym wciela się w postać Kotleta, pomysłodawcy i założyciela przedsięwzięcia zwanego „The Strings”. Jego bohater ma swe wady, ale trudno go nie polubić. Piotr Borowski jako Manuel czasem irytuje, a jednocześnie rozczula – lekką nieporadnością, tekstami, charakterkiem „synusia swej mamy”, nawet grą na klawiszach. W komediowym klimacie równie dobrze czuje się Wojciech Brzeziński, partnerując pozostałym aktorom. Jego Ernest podbije każde serce (i ucho). Krzysztof Wieszczek jako Lerua (imię należy wymawiać jak nazwę sklepu, z akcentem na a, co wcale nie jest łatwe i oczywiste dla właściciela imienia) jest przezabawnie groteskowy. Jego pierwszy taniec do muzyki z utworu „Chandelier” zaskakuje i budzi zasłużony aplauz. I jeszcze Pan Kuba, Czarny Łabędź oraz kilka innych postaci – w tych rolach obserwuję Bartosza Żukowskiego. Z przyjemnością obserwuję komediowy talent aktora, jego energię oraz umiejętność wcielania się w różnych bohaterów. Energia występujących „artystów disco polo” pozwala utrzymać odpowiednie tempo spektaklu, dzięki czemu o znużeniu widza nie ma mowy. Sceny taneczne wymagają dodatkowego wysiłku i dla aktorów, którzy nie zajmują się zawodowo tańcem z pewnością są wyzwaniem, jednak nie zauważymy u nich zmęczenia. Na szczęście choreograf Krzysztof Adamski potrafił tak dobrać układy ruchowe, by cieszyły oko, bawiły, ale nie wymagały skomplikowanych akrobacji. Wprawdzie rozrywkowy spektakl dopuszcza elastyczność, irracjonalność i koloryzowanie, ale wszystko musi być w nim przemyślane i dopracowane. Przyznaję, Maciej Kowalewski cały czas o tym pamięta.
Zagrać dobrze, lekko i w szalonym, niemal farsowym tempie nie jest łatwo. Dlatego warto dostrzec wyrazistość, sprawność i sceniczną naturalność aktorów, docenić błyskotliwość oraz energię czy humor dialogów. Wszystko po to, by po prostu odprężyć się i pozwolić sobie na pyszną zabawę.