„Zaklęte rewiry” Henryka Worcella wciągnęły na dno realizatorów przedsięwzięcia. Pisze w Małgorzata Piwowar „Rzeczpospolitej”.
Najpierw była powieść, opublikowana w 1936 roku. Jej autor, Henryk Worcell, zadebiutował nią jako 27-latek i oparł na własnych doświadczeniach – mając 16 lat pracował w krakowskim Grand Hotelu jako pomywacz bufetowy, a później kelner. Fakt, że opublikował książkę pod pseudonimem (naprawdę nazywał się Tadeusz Kurtyka) dodaje wiarygodności ujawnianej ciemnej stronie jego pierwszych zawodowych doświadczeń. Do pisania namówił go ponoć Michał Choromański. Książka stała się sensacyjnym debiutem i choć Worcell miał jeszcze na koncie kolejne literackie próby, to jednak „Zaklęte rewiry” są jego najważniejszym dokonaniem.
Akcja toczy się na początku lat 30. ubiegłego wieku w Krakowie w restauracji prestiżowego hotelu. Arkana zawodu – od pomywacza do kelnera - poznaje tam młodziutki chłopak z prowincji - Romek Boryczko. Jego mentorem jest brutalny, bezwzględny acz doświadczony kelner – Robert Fornalski. Codzienna praca jest nieustannym polem konfrontacji, coraz dramatyczniejszych incydentów, a zarazem pretekstem do opowieści o mechanizmach mobbingu, budowaniu hierarchii w oparciu o przemoc, cenie awansu.
Na podstawie powieści w 1975 roku Janusz Majewski zrealizował znakomity film na podstawie scenariusza Pavla Hajný'ego. Powstała fascynująca, wielowymiarowa, pełna detali opowieść ze znakomitymi rolami Marka Kondrata (Boryczko) i Romana Wilhelmiego (Fornalski).
W 2011 roku powieść „Zaklęte rewiry” zaadaptował dla teatru i wyreżyserował Adam Sajnuk. W zrealizowany przez Teatr WARSawy i Studio Teatralne Koło przedstawieniu, rolę Boryczki zagrał Mateusz Banasiuk, nagrodzony za tę rolę Feliksem Warszawskim w 2012 roku. Po kolejnych 12. latach , szefostwo Teatru TV zadecydowało o pokazaniu spektaklu widzom w sztandarowym poniedziałkowym paśmie. Owszem, nie zmieniła się wymowa powieści ani mechanizmy, które opisuje. Po co jednak pokazywać spektakl sprzed wielu lat, nie potrafiąc pokazać go widzom przed ekranami telewizorów? To kompletna porażka realizacyjna.
Przestrzeń hotelowej restauracji, w której toczy się akcja „Zaklętych rewirów” została skonstruowana w studiu (tak wynika z wyjaśnień Teatru TV na FB). Recenzje sprzed lat informowały o „wciągającym widowisku na pograniczu teatru i performansu, w którym widzowie są zarówno obserwatorami, jak i uczestnikami”. W prezentowanym w teatrze spektaklu widzowie siedzieli na scenie zamienionej w kawiarnię. W telewizyjnej wersji to pojawiali się, to znikali – bez konsekwencji i sygnałów od realizatora czy są widzami, czy też statystami. Trudna do zrozumienia była też źle zdefiniowana przestrzeń akcji – wyraźnie widać było, że została nieudolnie przeniesiona z teatru, co z perspektywy widza przed telewizorem – nie zawsze jest czytelne. Realizujący widowisko Marek Bik, dostał do dyspozycji 7 realizatorów kamer i wyraźnie miał ambicje stworzyć własny teatr, którym rządzi improwizacja, brak logiki i nadmiar. Zmieniające się jak w kalejdoskopie ujęcia – z góry, z boku, mnóstwo rozbujanych, wędrujących zdjęć, dało groteskowy obraz indolencji realizatorskiej. Kiepskiemu przedstawieniu to nie pomogło, a pogrążyło je kompletnie. Trudno powiedzieć, czy aktorzy stali się jego współautorami czy ofiarami. Fakt, że często nie wiedzieli, czy grają w teatrze żywego planu czy przed kamerami, co wymaga używania innych środków przekazu. Nie poprawiła sytuacji dwukrotna dyspozycja wobec artystów, by grali bezpośrednio do kamery.
Nie dziwię się, że po raz kolejny TVP odmówiła mi możliwości przedpremierowego obejrzenia spektaklu, bym mogła go zapowiedzieć. Chociaż w tej kwestii wykazano się zdrowym rozsądkiem.