„Za dużo wszystkiego” wg scen. i w reż. Michała Buszewicza w TR Warszawa. Pisze Kalina Zalewska w „Teatrologii.info”.
Na koniec sezonu Michał Buszewicz wyreżyserował w TR Warszawa Za dużo wszystkiego, komedię własnego autorstwa,o zmęczeniu rutyną pracy i postawach, jakie to wywołuje. Chodzi w niej nie tyle o rozliczenia z drapieżnym pracodawcą, ile o samych podwładnych, ich wzajemne relacje i stosunek do wykonywanych zajęć. O to, jak funkcjonują w miejscu pracy.
Prawdopodobnie dlatego zamiast cierpkiego realizmu i dokładnego punktowania każdej sytuacji, sceniczna opowieść ucieka w umowność i abstrakcję. Ubrani w kolorowe ogrodniczki aktorzy – jednak każdy nieco inaczej, we własnym stylu, każdy też w innym nakryciu głowy – wykonują gimnastyczne ćwiczenia, które są obrazem pracy, ale prowadzą też dialog i wygłaszają monologi. Tematyzowanie pracy i postawienie na fizyczność działań jest zabawnym nawiązaniem do Meyerholda, sto lat temu stosującego podobne środki. Jednak spektakl TR-u faluje w rytmie zachodniej kultury pracy po przewrocie, jakim okazało się odkrycie mobbingu. Czy to znaczy, że nie ma już u nas drapieżnych korporacji, wykorzystujących pracowników i stosujących niedozwolone procedury? Są oczywiście, ale bardziej się maskują, poza tym zespół TR-u bierze na warsztat średnią krajową. Pracę oswojoną, może nawet taką, którą trochę lubimy. I nas, nieco zagubionych na tej autostradzie.
Umowność – również w rozwiązaniu kwestii przestrzeni, pustej i grającej głównie kształtem i kolorem – sprawia, że spektakl wydobywa zachowania właściwe zapewne członkom każdego zespołu. Portretuje na przykład niedocenionego frustrata (Mateusz Górski), który utrzymuje się w jakiej takiej kondycji, obwieszczając co jakiś czas, że w każdej chwili może się zwolnić, przekonywany wtedy rzecz jasna, jak bardzo jest zespołowi potrzebny. Wydaje się, że szef (Adam Woronowicz), pojawiający się w spektaklu online, ma tę sytuację przećwiczoną. Objawia się on na ekranie z anielskimi skrzydełkami niczym istota nadprzyrodzona, a z drugiej strony ktoś bujający w obłokach. Uderzające jest tylko, jak szybko bohater daje się przekonać. Jedno zdanie dyrektora przesądza o jego odwrocie i staje się rekompensatą za wszystkie, urojone i rzeczywiste, upokorzenia. Dionizy (Rafał Maćkowiak) gubi się z kolei w otaczającym go absurdzie do tego stopnia, że nie odróżnia pracy od przerwy w pracy. Na ten temat toczą się zresztą ciekawe dyskusje – czy mianowicie rozmowa z koleżanką, w jakiś sposób dotycząca pracy, jest pracą czy nią nie jest, i czy jeśli jesteś w budynku pracy to wszystko, co w nim robisz, jest pracą. To, jak się zdaje, dylematy podwładnych, rozliczanych raczej z tego, że są na miejscu, niż z tego, co rzeczywiście robią, więc niejako zachęcanych do pozorowania. Bo przecież pracowanie to pewna konwencja, dyrekcja też udaje (na przykład, że ma dla nich ciekawe zadania).
W każdej pracy są też wyjątkowo ambitni (Natalia Kalita), którzy spalają się pisząc raporty dla szefa, sami podkręcając napięcie i robiąc to dopiero na godzinę przed terminem (deadline to jak wiadomo słowo-klucz). Zwłaszcza że tak długo można potem o tym opowiadać i że takie akcje wyzwalają jednak spore emocje, a przecież o emocje chodzi. W końcu spędzamy w pracy jedną trzecią życia. Zupełnie nie umieją się w tym odnaleźć młodzi (tryskająca energią Karolina Bednarek), gotowi na każde poświęcenie, byle znaleźć swoje miejsce w zespole, nierozumiejący, że w ogóle nie o to chodzi.
Oczekuje się od nich raczej zaakceptowania reguł gry, a nie wyrywania się przed szereg. Poniekąd na tym polega u nas dojrzałość społeczna, prawda? Jest też bohater zaangażowany bez reszty w pracę z racji braku innego pomysłu (Dobromir Dymecki), pilnujący czy pozostali nie przekroczyli przypadkiem czasu przerwy. Postać, która bez pracy nie istnieje. On, podobnie jak frustrat, nie ma planu B, ale nie ma też własnego życia.
Jednym słowem to nieco gorzka komedia, mimo że pastelowa. Bardzo polleschowska w duchu, co uderza wielokrotnie podczas przedstawienia, przypominając jak śmieliśmy się niegdyś na spektaklach tego reżysera, przygotowanych z zespołem TR-u, prezentowanych na tej samej scenie. Bez wątpienia Buszewicz składa mu hołd, starając się pójść podobną drogą. A zarazem są tu postaci bardzo rodzime, bo przecież frustrat, histeryczka, ktoś, kto chwyta się regulaminu jak deski ratunku, to bohaterzy jak z Marka Koterskiego, tylko już z innego pokolenia, umieszczeni w innym środowisku i mówiący innym językiem. Ale gen polskości (teraz albo nigdy) działa nadal, mimo że wnuk Miauczyńskiego nosi fikuśny kapelusik.