„Skóra po dziadku” Mateusza Pakuły w reż. autora, koprodukcja Teatru Łaźnia Nowa w Krakowie i Teatru im. Stefana Żeromskiego w Kielcach. Pisze Tomasz Domagała na stronie DOMGAŁAsięKULTURY.
Polski teatr skręca ostatnio totalnie w stronę scenicznych, świetnie wykonywanych na żywo audiobooków, koronnym zaś przykładem tej tendencji jest najnowszy spektakl Mateusza Pakuły „Skóra po dziadku”, choć bardziej właściwym tytułem byłaby następująca parafraza oryginalnego tytułu – „Skóra po „Jak nie zabiłem mojego ojca i jak bardzo tego żałuję”, a to dlatego, że kielecki pisarz i reżyser właściwie powiela formę swojego teatralnego blockbustera, lekko ją tylko modyfikując i… upraszczając (a myślałem, że to już niemożliwe). Teatru więc złożonego ze skomplikowanych aktorskich działań, eksplorującego granice różnych porządków, wykorzystującego nakładające się na siebie narracje, żeby dokonać przenikliwej zmiany perspektywy widza, w „Skórze po dziadku” próżno szukać. Dostajemy za to sceniczne wykonanie nieźle napisanego literackiego tekstu, będącego w istocie strumieniem świadomości narratora, czyli w tym przypadku autora Mateusza Pakuły, dwie dosłownie sceny, w których aktorzy mają jakieś aktorskie zadania, większe niż tekstowy ping-pong i jeden zabieg, będący twórczym rozwinięciem faktu, że tytułowy dziadek hodował gołębie. Do tego olśniewającą, kompletnie niewykorzystaną scenografię Justyny Elminowskiej, energię i zapał kielecko-krakowskich aktorów, nadające kształt tej niekończącej się logorei narratora, i muzykę Marcina Pakuły, nie za dużo do całości tego spektaklu wnoszącą.
Zacznę od formy, bo ona jest łudząco podobna do tej z „Jak nie zabiłem…”. Tekst wykonują aktorki i aktorzy, z tym, że teraz jest ich pięcioro, a więc o jedną osobę więcej niż poprzednio. Do zespołu dołączyły kobiety, Zuzanna Skolias -Pakuła i Ewelina Gronowska, brak za to Szymona Mysłakowskiego. Wykonanie jest bardzo podobne – Andrzej Plata jest głównym narratorem i ma najwięcej tekstu do wypowiedzenia, Wojciech Niemczyk znów gra rolę outsidera, tym razem jest to czarny charakter tej opowieści, Major Plama. Męską część obsady dopełnia Jan Jurkowski, grając przede wszystkim postać uratowanego Żyda Abrama. Panie grają bohaterki kobiece, Marcin Pakuła zaś jest po prostu muzykiem, nie pamiętam, by zagrał cokolwiek więcej. W spektaklu pojawia się też postać Dziadka, w którego wciela się Jan Peszek, ale jego głos słyszymy z offu, podobnie jak samego Mateusza Pakułę, którego na próbach znudziło chyba reżyserowanie i wysłuchiwanie kwadransów swojego tekstu, postanowił nam więc co nieco przeczytać. Ów strumień świadomości narratora ma naprawdę wiele postaci: tekst opowieści prozą, monolog wierszem, sceny rozpisane na postaci, fragmenty dokumentalne, cytaty z innych utworów, zeznania świadków kieleckiego pogromu wreszcie opowieści samego Pakuły ze swojego życia. Ich połączenie następuje na zasadzie bigosu, jakby właściwa opowieść z góry była skonstruowana tak, żeby pomieścić wszystko, co przyniosą emocje narratora, a te – zaklęte w tekst wypowiadany przez aktorów – są tu nadrzędne, będąc z jednej strony błogosławieństwem tego spektaklu, z drugiej – jego przekleństwem. W pierwszym przypadku nadają narracyjnemu chaosowi sens, którego próżno szukać gdzie indziej, w drugim – przekierowują uwagę widza z tego, co się mówi, na tego, kto to wszystko opowiada, dlatego po wyjściu z teatru przed oczami zostaje tylko narrator tego spektaklu, czyli Mateusz Pakuła. To on tu jest głównym bohaterem, to jego historii mamy słuchać, jego opinie brać pod uwagę, jego tok rozumowania śledzić, jego manipulacjom się poddawać. Zwłaszcza że w warstwie scenicznych zdarzeń naprawdę prawie nic się tu nie dzieje, wszystko zresztą i tak pochłania żywioł tekstu, który pleni się tu w nieskończoność niczym łopian w opowiadaniach Brunona Szulca.
Nazywam tę logoreę Pakuły strumieniem świadomości, bo w tej rozległej, wartkiej rzece znajdziecie naprawdę wszystko – i wszystko ważne. Wózek w przejściu jest tak samo istotny jak opis mordowania Żydów w czasie Pogromu Kieleckiego, który – należy to otwarcie powiedzieć – jest tu totalnie na przyczepkę, opowieść bowiem o dziadku Pakuły, sama w sobie, nie ma z nim bowiem nic wspólnego. Jakaś kobieta najpierw przechowała w czasie wojny Żyda, potem ten Żyd przyjechał do Kielc, żeby wyciągnąć z komunistycznego więzienia młodego chłopaka, syna znajomej tego Żyda (czyli dziadka Mateusza Pakuły). A jak Żyd jest bohaterem w okolicach Kielc, to wiadomo – pogrom. Nie dość, że to wszystko naciągane, to jeszcze na koniec pojawia się manipulacja w polskim teatrze dość popularna, unieważniająca nienajlepszą całość szokującym fragmentem rzeczywistości, żeby nikt nie śmiał nawet złego słowa pisnąć, bo to przecież będzie zaraz odczytane jako obraza ofiar, kwestionowanie rzeczywistości oraz podłość krytykującego w postaci jawnego braku empatii i szacunku. Tak jest w „Susan Sontag” Jakimiak/Atmana, gdzie kilkuminutowym osobistym wyznaniem aktora Cymorka pokrywa się miałkość i fałsz pseudointelektualnej opowieści o bohaterce, o której twórcy zdają się nie mieć pojęcia, tak jest też w „Skórze po dziadku”, gdy worek różnych wysypujących się pomysłów od sasa do lasa, zawiązuje się wstążką z napisem „Pogrom Kielecki. Zeznania świadków”, zmuszając tym samym zamęczoną trzema godzinami audio publiczność do stojącej owacji, no bo jak po czymś takim siedzieć, nie wypada przecież. Wiem, bo siedziałem i czułem na sobie ukradkowe spojrzenia pełne oburzenia tych, co stali obok mnie.
Problemem tego spektaklu jest utrata panowania nad teatralną machiną, której reżyser w swoich spektaklach używa. Wrażenie jest takie, że Pakuła do bryki zwanej teatrem wsiada, ale po kilku kilometrach jedzie ona sobie w kompletnie niezaplanowanym przez „kierowcę” kierunku. W „Jak nie zabiłem…” czy w „Złotych płytach” tego nie było, było za to widać formalną dyscyplinę i skupienie na teatrze, w „Latającym Potworze Spaghetti” teatr już delikatnie reżyserowi odjechał, natomiast „Skóra po dziadku” to odjazd totalny, mieliśmy bowiem oglądać na scenie wstrząsającą historię (po)wojennych losów rodziny reżysera, na tle dramatycznej historii, oglądamy zaś – równie ciekawą – opowieść o autorze i reżyserze, który za wszelką cenę pragnie doścignąć sam siebie. Nie jest pewnie aż tak źle, jak wynika z tego tekstu, ale o półtorej godziny bym ten wyścig skrócił.
Ps. Recenzję tę napisałem podczas majówki, opóźnienie jej publikacji wynikało z potrzeby przeczytania książki Mateusza Pakuły, co nie było łatwe ze względu na intensywny festiwalowy czas. Co się jednak odwlecze, to nie uciecze!