„Konie i Cebula czyli The Best Of” wg scen. i w reż. Macieja Makowskiego i Wojciecha Solarza z Teatrzyku Gędźba w Scenie Relax w Warszawie. Pisze Karol Rawski w portalu Teatrologia.info.
Recenzja widowiska przygotowanego przez Teatrzyk Gędźba wydaje się prosta i trudna jednocześnie. Prosta – bo łatwo oddać ogólnego ducha przedstawienia; trudna – ponieważ każdy skecz, improwizacja i muzyczne intermedium wymagałyby osobnego omówienia, bo na scenie dzieje się. Dzieje się dużo i szybko, choć nie brakuje też suspensów, które zamiast napięcia wprowadzają śmiech i pociągają nas w dekonstruujący świat sceny absurd.
Teatrzyk Gędźba jest projektem aktorskiego kabaretu, który tworzą artyści związani z Kabaretem Na Koniec Świata i La La Poland, gdzie reżyserami i scenarzystami zostają, również występujący, Wojciech Solarz i Maciej Makowski. Ich Konie i Cebula czyli The Best Of to raczej przegląd najlepszych numerów wypracowanych do tej pory przez formację.
Już od samego początku mamy do czynienia z zabiegami przenoszącymi nas w świat kabaretu. Maciej Makowski i Wojciech Solarz, pełniący role konferansjerów, witają zebranych i wprowadzają nas w poczucie nonsensowności świata, w którym będziemy uczestniczyć. Pomagają w tym rekwizyty schowane na widowni – widły, strzelba, piła – przyniesione rzekomo przez publiczność szykującą się na Święto Niepodległości, a także rozluźniające gesty prowadzących ‒ podawanie ręki widzom czy rozdawanie cebuli, przy krojeniu której ronimy łzę, co już jest widomym wyrazem wzruszenia. Wzruszeń raczej tu nie doświadczymy, ale z pewnością znajdziemy sporo dobrego humoru.
Mamy więc na Scenie Relax przegląd elementów życia, które towarzyszą wielu Polakom w ich codzienności. Całość nie tworzy zwartej kompozycji, jednak każdy skecz został zbudowany z własną dramaturgią i finałem w postaci pointy. Choć scenografia – jak w kabarecie – jest raczej minimalistyczna i zależna od tematyki przedstawianego właśnie numeru, to świat sceny pozostaje bogaty. Tworzą go rekwizyty, gesty, oprawa muzyczna Mateusza Wachowiaka i oczywiście świetna gra aktorów oraz właściwe każdej scenie środki wyrazu.
Będziemy więc oglądać parodię programów telewizyjnych ‒ znanych z ramówek teleturniejów i paradokumentów, które Teatrzyk Gędźba wyniesie na kolejny poziom „para”. Spotkamy się z hiperbolą i przerysowaniem – udanymi niezwykle – które zabiorą nas w podróż do szarej rzeczywistości aspirującej klasy średniej, czyniąc ją groteskową, a czasem absurdalną i nonsensowną. Trudno byłoby jednak te zabiegi nazwać komentarzem społecznym, bo chyba nie do końca o to w nich chodzi. Chodzi o zabawę i przyjemne spędzenie czasu. Zapewne dlatego brak tam polityki, a dużo autoironii.
Aktorzy często będą śmiać się z samych siebie, przedmiotem żartu czyniąc swoje naturalne uwarunkowania – obejrzymy konkurs na sobowtóra Pawła Domagały. Wygra go bohater odtwarzany przez Sebastiana Stankiewicza, a w finale „aktu I”, przed przerwą, cały zespół zaśpiewa Czterdziestolatków – parodię przeboju Dwudziestolatki Macieja Kossowskiego, z której dowiemy się, jakie przyjemności i rozrywki „nowej trzydziestki” szykuje nam życie. Bóle, zmęczenie i wizyty w Lidlu.
I chyba warto w tym momencie zatrzymać się na chwilę i zwrócić uwagę, że artyści, śpiewając „Czterdziestolatki to my i wy”, swoiście określają docelowego odbiorcę. Mamy do czynienia z zespołem ludzi dojrzałych, stojących na progu drugiej młodości, odwołujących się w twórczości kabaretowej do doświadczeń, które u widza, stającego się dopiero piosenkowym dwudziestolatkiem, nie będą tak silne, a czasem są po prostu mglistą pieśnią przeszłości. Nie ogranicza to jednak mocno uczestnictwa, ponieważ aktorzy wykorzystują w tworzeniu bohaterów i skeczy „wielkie figury” polskiego ekranu – jak choćby Tadeusza Sznuka (Paweł Koślik), Karola Strasburgera po repolonizacji nazwiska (Maciej Makowski), a także stereotypy silnie obecne w świadomości nas wszystkich – choćby kreacja homoseksualisty Koślika czy zahukanej żony z blokowiska Moniki Mariotti. Trzeba jednak przyznać, że serce najmłodszej publiczności obecnej na sali skradł Jeździec Apokalipsy (Wojciech Solarz) i jego trzy ‒ różne, rzecz jasna (sic!), choć nieco podobne – piosenki o tajemniczych zwierzętach i kręcących go warzywach.
W ogóle można odnieść wrażenie zdominowania sceny przez Solarza Makowskiego, Koślika i Stankiewicza. Zdaje się, że w Koniach i cebuli czyli The Best Of najmniej wyraziście jawił się Arkadiusz Wrzesień. Panie ‒ Zuzanna Grabowska, Monika Mariotti i Michalina Sosna – największe tryumfy święcą podczas solowych występów wokalnych albo w skeczu imitującym serial Trudne sprawy, w którym banalność problemów, sztuczność i beznamiętność gry aktorskiej pierwowzoru Teatrzyk Gędźba wyniósł na poziom mistrzowski.
Na uwagę zasługuje też ciągła gra z widzem, podczas której aktorzy dekonstruują „magiczne prawidła spektaklu”, informując wprost, że mieliśmy do czynienia z żartem sytuacyjnym, który nie wyszedł, albo że właśnie zmieniane są dekoracje i trzeba nas jakoś zabawić. Zwłaszcza wystąpienie Pawła Domagały, bardzo autotematyczne, zapada w pamięć. Aktor rozbija strukturę spójności, mówiąc, że tam (w skeczu) i tu (po zaciągnięciu kurtyny) jest konferansjerem – odgrywa tę samą, a jednak różną rolę. Tłumaczy, po co w ogóle tu przyszliśmy, stawiając przy okazji kulturę wyżej od systemu ochrony zdrowia. Konstatuje „ludzie umierają zawsze, a wzruszają się rzadko. Kultura jest ważniejsza niż służba zdrowia”.
Ta improwizacja, jak i inne, pokazują wysoki poziom kabaretu ‒ w końcu mamy do czynienia z zawodowymi aktorami, którzy wspaniałe dostrajają się do reakcji publiczności i dbają o komfort widzów, których także, w jednej ze scenek, zapraszają na scenę.
Bezsprzecznie wielkim osiągnięciem artystów i całego spektaklu była aktywizacja publiczności i ciągłe utrzymywanie jej zaangażowania w świat kreowany przez aktorów nie tylko w roli obserwatorów i słuchaczy, ale też współtwórców. To tak naprawdę stanie się podstawą dobrej zabawy, która jest celem samym w sobie tego widowiska, przyświecającym nie tylko tym, którzy przyszli zobaczyć kabaret, ale też tym, którzy go tworzą. Mimo że przebieg niektórych skeczy i żartów jest przewidywalny – choćby w Cyrku de Solarz, gdy iluzjonista, czarodziej, hochsztapler i oszust próbuje zgadywać płeć albo imiona po kolejnych literkach – zostaje to ograne w tak zabawny sposób, że trudno się z tego nie śmiać.
Ostatecznie śmiech będzie nam towarzyszył przez cały występ kabaretu. Nie zawsze będą to gromkie salwy, ale wątpię, żeby ktoś wyszedł zawiedziony i ponury jak ta listopadowa noc, która nas zgromadziła.