Obejrzał Szekspira w Londynie i z fanatyzmem kulturowego nuworysza stwierdził, że wszystko, co wcześniej widział w teatrze polskim, nie nadaje się do niczego.
Ograniczając konsekwentnie i stale szpalty dla recenzji i debat o kulturze, podobnie zresztą jak inne dzienniki i tygodniki, „Wyborcza" opublikowała 9 grudnia 2022 całkiem obszerny artykuł Stanisława Skarżyńskiego zatytułowany „Próbowałem kupić bilet na słynne "1989". I już wiem, czemu polski teatr pozostaje na świecie nieszkodliwą ciekawostką". Miała to być recenzja z „Otella" wystawionego w National Theatre w Londynie. Wyszła brednia będąca atakiem na polski teatr, atakiem w stylu godnym pisowskich urzędników.
Jestem już dość stary i doświadczony długimi latami pisania o teatrze, żeby wiedzieć, że z recenzjami się nie polemizuje. I nie robiłbym tego, gdyby tekst Skarżyńskiego był recenzją, a nie zjadliwą filipiką odmawiającą prawa istnienia teatru artystycznego w Polsce.
Otóż Skarżyński, który, jeśli dobrze rozumiem z kontekstu, od niedawna mieszka w Londynie, udał się do tamtejszego Teatru Narodowego i zobaczył „Otella", nie „Othella" – jak pisze, w Polsce ten tytuł jest tradycyjnie i od dawna spolszczony, podobnie jak na przykład „Makbet". Z tekstu niewiele dowiadujemy się o samym spektaklu, zupełnie nic niestety o tym, jak rozgrywa wątki rasistowskie dramatu Szekspira, co w dobie ruchu Black Lives Matter byłoby ciekawe. Wiemy właściwie jedno: Skarżyński przeżył coś w rodzaju objawienia wywołanego reżyserią poprowadzoną po literze tekstu. Co więcej, z fanatyzmem kulturowego nuworysza stwierdził, że wszystko, co wcześniej widział w teatrze polskim, nie nadaje się do niczego, domaga się nawet, tak, wiem – żartem, odszkodowania „za zmarnowany czas i miejsce w głowie". Mnie ten żart nie śmieszy, podobnie jak cały ten żarcik.