„[Things We Do for] LOVE” Alana Ayckbourne'a w reż. Eugeniusza Korina w Teatrze 6.piętro w Warszawie. Pisze Wiesław Kowalski w Teatrze dla Wszystkich.
O tym, że miłość potrafi nas niejednokrotnie zaskakiwać, a tym samym kreować nasze zachowania, i to na różnych etapach doświadczania jej żywiołu, każdy człowiek wie doskonale. Skrzętnie z tych sytuacji korzystają również dramaturdzy, którzy próbują w różny sposób pokazywać jej warianty, determinowane pojawiającymi się wówczas stanami uzależnienia. Ale przecież nie tylko. Uczuciowa fascynacja daje asumpt do podyktowanego na przykład zaskakującymi okolicznościami eksponowania jej wymiaru tragicznego, dla innych twórców może stanowić rodzaj zabawy czy igraszki, jedni będą się skupiać na jej aspektach emocjonalno-zmysłowych, inni szukać tajemnicy w jej pojawianiu się czy w tym, dlaczego nagle ją tracimy lub z niej rezygnujemy. Dlaczego raz przynosi rozkosz i szczęście, innym razem niespełnienie, mogące rodzić ból, cierpienie, rozgoryczenie, a nawet wściekłość.
Alan Ayckbourn, autor wystawianego aktualnie w Teatrze 6.piętro dramatu „[Things We Do for] LOVE”, którego „Jak się kochają” w reż. Macieja Englerta było onegdaj hitem w warszawskim Teatrze Współczesnym, tym razem próbuje dotknąć miłości – z całą jej narkotyczną siłą, nieokiełznaną potęgą i emocjonalną huśtawką – z dwóch punktów widzenia. Z jednej bowiem strony traktuje ją bardzo serio, próbując pokazać jej czasami nawet mocno tragiczne oblicze, ale nie ucieka od atrybutów komediowych i zdecydowanie żartobliwych, które bardzo dobrze rozładowują dramatyczne napięcie śmiechem i spojrzeniem na wszystko z dystansem czy nawet lekkim przymrużeniem oka. Taki zabawny charakter ma już samo wprowadzenie w spektakl, będące kreskówką rozrysowywaną na tiulowej kurtynie przez mało oczekiwanego w takich sytuacjach „gościa”. To zestawienie dwóch porządków przynosi w sumie bardzo dobry efekt, bo ponad trzygodzinne przedstawienie, w którym walka o uczucia toczy się na różnych poziomach możliwości ich rozpoznawania czy demaskowania, ogląda się bez znużenia, za to ze sporą dawką zaangażowania. Publiczność tym razem bardzo dobrze się w tej dychotomicznej materii odnajduje, reagując śmiechem w momentach, dla których taka reakcja jest jak najbardziej stosowna.
Przy okazji wspomnianej premiery z 1983 roku, w przygotowanym wówczas programie można przeczytać takie oto słowa samego autora: „Jestem pomiędzy Scyllą i Charybdą, jeżeli bowiem będę opowiadał moje historie strasznie uroczyście i serio, be żadnych sztuczek, to nikt nie zechce ich oglądać. Doprawdy, muszę je tak pisać, by były zabawne i zajmujące, by przyciągały uwagę – nie w tym znaczeniu, że mają być krzykliwe, ale powinny ludzi fascynować. Chcę, by widzowie mówili: Boże, to mnie trzymało w napięciu od początku do końca! A moją rzeczą jest zastosować wszelkie środki techniczne, jakimi dysponuję”. Trzeba przyznać, że sformułowane zamierzenia brytyjskiego dramaturga idealnie pasują również do „[Things We Do for] LOVE”, jako że mamy tu do czynienia z ciekawymi i zaskakującymi rozwiązaniami przestrzennymi, które bohaterów pokazują w trzech mieszkaniowych perspektywach, z jednej strony jest na parterze salon Barbary, duży i przestronny, z drugiej miejsca na antresoli (suterena wynajmowana przez Gilberta i pokój na piętrze wynajęty na czas remontu przez Nikki i iej narzeczonego,Hamisha) – wtedy protagonistów widzimy od kolan w dół. Ten wydawałoby się szalony koncept, i wcale nie łatwy do zaaranżowania, znakomicie realizuje scenografia Dariusza Walaszczyka. A Eugeniusz Korin bardzo to wszystko skrzętnie zakomponował, tak, by samego spektaklu nie wytrącać z przypisanego poszczególnym sekwencjom rytmu, a publiczność wciąż zaskakiwać zmiennością nie tylko sytuacyjną, ale również całym wachlarzem emocji, które muszą wiarygodnie zademonstrować aktorzy. Z pojedynku dwóch pań i panów, który toczy się na scenie w imię tytułowej miłości, przez jednych być może wcale nie oczekiwanej, a może bardziej zabijanej w sobie w imię prób osiągania pełnej wolności i niezależności, przez innych głęboko skrywanej i przez to nieszczęśliwej, to znów zaskakującej do tego stopnia, że przeradzającej się w końcu w agresję z obecnością aktów przemocy, zdecydowaną palmę pierwszeństwa dzierżą panie. Anna Dereszowska (Barbara) i Joanna Liszowska (Nikki) to koleżanki z ławy szkolnej, tyle że pierwsza z nich nawet nie wiedziała, że przezywano ją „żyleta”, a druga zawsze marzyła, by ją przytulić. To od razu wskazuje na odmienność ich charakterów, różne sposoby postrzegania świata i budowania relacji damsko-męskich. Ta pierwsza nigdy ich nie zbudowała, druga wikła się w kolejne związki, które bardzo szybko się rozpadają. Ten, który właśnie trwa, też zakończy się niepowodzeniem po tym, jak jej partner zdecyduje się wyznać miłość Barbarze. Zarówno Dereszowska, jak i Liszowska, podczas przedstawienia, które oglądałem były w świetnej formie. Z panami już tak dobrze nie było, ale też Marek Kalita (Hamish), a zwłaszcza Lesław Żurek (Gilbert, sąsiad Barbary) chyba nie do końca otrzymali role skrojone na ich aktorskie emploi.