„Po co ten spacerek?” w reż. Agnieszki Glińskiej w Teatrze Telewizji. Pisze Grzegorz Ćwiertniewicz w AICT Polska.
Aktorstwo Mai Komorowskiej to poezja. Sama Maja Komorowska jest poetką. Poetką filmu i teatru. Jeśli aktorstwo, najogólniej rzecz biorąc, miałoby być definiowane jako odtwarzanie pewnych stanów, po ich wcześniejszym zapamiętaniu, to Komorowska wymyka się takiemu jego pojmowaniu. Nigdy nie odtwarza, zawsze tworzy, czerpiąc, oczywiście, choćby z osobistych doświadczeń. Jej role są efektem namysłu nad życiem. Każda z nich to kreacja, budowana na liryzmie i wrażliwości. Nie sposób przyjrzeć się w tym miejscu ogromnemu dorobkowi aktorki, analizując go dogłębnie, ale na jeden szczegół uwagę zwrócić należy. Bohaterki Komorowskiej, niezależnie od ich położenia i licznych kontekstów, to najczęściej, jeśli nie zawsze, filozofki, kontemplujące w mniejszym lub większym stopniu istnienie jako takie. To bohaterki, które, wypowiadając się choćby w przyziemnych sprawach, mówią językiem poezji. To w pewnym sensie wspólny mianownik dla większości jej postaci. Dla Komorowskiej najważniejsze jest słowo. To nim określa w sposób fenomenalny sensy czy pojęcia. To nim opowiada zagmatwaną rzeczywistość. Za każdym razem szuka tego najbardziej właściwego. Nie boi się niedopowiedzeń. Niedopowiedzenie bowiem również pozwala wyrazić myśli. To aktorka metafizyczna. To Rachela. Nie tylko dlatego, że zagrała ją, fenomenalnie zresztą, w „Weselu” w reżyserii Andrzeja Wajdy, ale przede wszystkim ze względu na mistyczność. Potrafi łączyć światy. Jest łączniczką pomiędzy sacrum a profanum. Widzi więcej. Unosi często, być może bezwiednie, prawą dłoń, sprawiając wrażenie odpychania od siebie tego, czego nie mogą zobaczyć inni. To, nawet jeśli niezamierzony, bardzo czarodziejski gest. W połączeniu z przenikliwym i refleksyjnym spojrzeniem, każe myśleć o niej jak o dobrej wróżce. Być może „dobra wróżka” to niezręczne określenie i zbyt trywialne wobec damy teatru i filmu, ale bardziej wyszukanego, oddającego jej nadzwyczajność, w tej chwili nie znajduję. Odczuwa więcej. Cierpi bardziej. Najwięcej wymaga od siebie. Zawieszona pomiędzy niebem a ziemią, częściej niż ziemi dotyka nieba. Stale zamyślona. Stale poszukująca. Inteligentka, dla której umysłowość ma ogromne znaczenie. Emanuje nią. Razi nią. W jej oczach zaklęta jest zdobywana przez dziesiątki lat mądrość. W parze z pokorą czyni ją niepodważalnym autorytetem, zarówno w kwestiach zawodowych, jak i społeczno-politycznych.
Kiedy na scenie pojawia się Maja Komorowska, scena ta może być zupełnie pusta. Całą przestrzeń wypełnia sobą właśnie ona: jako kobieta i jako aktorka. Powietrzem staje się każde wypowiadane przez nią słowo. Każde wdycha się niczym tlen. Potwierdzenia można szukać w spektaklu Teatru Telewizji „Po co ten spacerek?” w reżyserii Agnieszki Glińskiej, którego premiera odbyła się przed trzema tygodniami. Białe pomieszczenie. Wręcz sterylne. Imitacja domowego salonu, przywołującego na myśl, choć to może interpretacyjne nadużycie, niebo. Pojawia się niepewność, co do miejsca rozgrywania się wydarzeń. Czy będą to zaświaty, czy też może ziemski padół? Mniej więcej na środku pomieszczenia bodajże dębowe biurko, a przy nim krzesło. Prosta, a jednocześnie niezwykle dostojna, scenografia Magdaleny Maciejewskiej z jednej strony stała się skromnym dodatkiem, z drugiej znakomicie spełniła swoją funkcję – wyeksponowała Maję Komorowską jako tę, która pojawiła się, by podzielić się słowem. Zaznaczmy na początku, że inscenizacją tą zainaugurowany został powrót Sceny Poetyckiej Teatru Telewizji. To nie lada uczta dla wymagających widzów. Poetycki świat jest światem niespiesznym. Niespiesznie więc toczy się akcja przedstawienia. Celowo używam określenia „akcja”, gdyż nie jest to zwyczajne, nieprzemyślane czytanie wybranych utworów poetyckich. Maria Topczewska, autorka scenariusza, ulubione wiersze Mai Komorowskiej ułożyła tak, by jako całość stanowiły akcję – zdarzenia połączone ciągiem przyczynowo-skutkowym. To się udało. Wydarzenia rozgrywają się w ciągu jednego dnia – od poranka do wieczora. Kiedy przedstawienie rozpoczyna się, za oknem jest jasno, kiedy kończy – panuje ciemność. Ponadto utwory zostały ułożone w taki sposób, by stały się w konsekwencji pełną opowieścią o życiu człowieka – od lat dziecinnych po starość. Spektakl, zdaje się, został utrzymany w konwencji rozrachunku z życiem. Wiersze obrazują poszczególne etapy egzystencji i są zarazem czymś na kształt wspomnień. Pozwalają wyrazić albo niewyrażalne, albo to, o czym człowiek nie ma odwagi mówić. Ona – Maja Komorowska – jest właśnie tą, która z ogromną tkliwością spogląda w przeszłość. Mierzy się z nią niezależnie od jej kolorytu. Tyle samo uwagi poświęca radościom i zwycięstwom, co smutkom i klęskom. Widowisko teatralne rozpoczyna się mimochodem. Aktorka, ubrana w elegancki kremowy kostium, przepełniona pięknem i gracją, najpierw rozgląda się po pustej przestrzeni, wygląda przez okno i patrzy na bezlistne drzewa, po czym siada przy stole i sięga po pierwszy wiersz. Podkreślmy – Komorowska nie czyta. To bluźnierstwo. Komorowska interpretuje. Komorowska ożywia. Komorowska daje podmiotom mówiącym swoją osobowość i wyposaża każdy z nich w swój głos. Daje im wręcz swoją twarz. Ta ekspozycja twarzy, charakterystyczna dla spektakli Adama Hanuszkiewicza, jest zabiegiem niezwykle trafnym (choć może nie do końca celowym). Stanowczo protestuję więc przeciwko wprowadzeniu, od którego widz zaczyna doświadczać kontaktu z aktorką. Ona nie czyta.
Rozpoczyna od Juliana Tuwima i od fragmentów „Kwiatów polskich”. To wspomnienie z przeszłości. Jest nostalgicznie i lirycznie. Nie ma nic z drapieżności. Nie ma oskarżeń. Trudno wyobrazić sobie bez tego poemat Tuwima, a jednak. Później przychodzi czas na „Powrót do domu dzieciństwa” Julii Hartwig. Te utwory, które dotyczą tego beztroskiego okresu, wywołują u aktorki największe emocje. To płonie, to pogrąża się w zadumie. Zaznaczmy, że pomiędzy interpretacjami odbywają się rozmowy aktorki z Agnieszką Glińską. Toczą się przy stole, na którym znajduje się mnóstwo kamieni. Co mogą symbolizować? Władzę literatury? Duchowe bogactwo? A może po prostu ludzkie istnienie? Rozmowy zdają się oddzielać już nawet nie tyle poszczególne etapy życia, co zaznaczać fundamentalne dla Komorowskiej wartości i najważniejsze sprawy. Przyjmują formułę komentarzy do przeszłości, ale i współczesności. Rozmowy te mają magiczny wymiar. Zarówno dla aktorki, jak i dla widza. Komorowska stara się z ufnością i uczciwością odnosić się do niełatwych kwestii. Mówi o nich i z powagą, i z dystansem. Śmiechem maskuje momenty trudne. Czego rozmowy dotyczą? Rodzinnego domu, ukochanych rodziców (z niebywałą czułością wypowiada się o mamie i „tatusiu”), Boga i religii w ogóle, starania się w życiu, uważności, siły wyobraźni, roli aktora (o darze „oddawania zobaczonego” – fantastyczne ujęcie misji zawodu). Nie będzie przesady w stwierdzeniu, że spektakl ten to również w pewnym sensie jej rozrachunek z przeszłością (ale i też odważne spoglądanie w przyszłość – z dojrzałą świadomością przemijania). Widz, obserwując bacznie każdy ruch, każdy gest i wsłuchując się w każde słowo, nie może nie odnieść wrażenia, że to bardzo osobista podróż Mai Komorowskiej przez życie. Z jaką filuternością, w dobrym tego słowa znaczeniu, puentuje poszczególne wydarzenia. Autor recenzji musi się bardzo pilnować, by nie ulec pokusie wyjawienia wątków i pozbawić tym samym widza indywidualnego odkrywania i odbioru. Poprzestanę zatem na ustaleniu, że snuje Komorowska opowieści ze wzruszającą i fascynującą dziecięcością. Wróćmy do utworów. Po Hartwig przechodzi do Jarosława Iwaszkiewicza, Kornela Filipowicza, Czesława Miłosza, Wisławy Szymborskiej, Urszuli Kozioł („Nie mijaj ranku” w interpretacji aktorki każe natychmiast stanąć przed życiem na baczność i zweryfikować jego sens; słowa „Przemija życie jak noc: w okamgnieniu…” wypowiada niczym profetka, ostrzegając przy tym i mobilizując do głębokiej refleksji), Tadeusza Różewicza („Matka odchodzi” zdaje się być i dla aktorki wierszem bliższym od innych; dało się wyczuć ogrom emocji; „Czasem na mnie” poruszyłaby najmniej wrażliwego człowieka – „Więc to już wszystko?”), Zuzanny Ginczanki, Zbigniewa Herberta, Anny Kamieńskiej, Adama Zagajewskiego, ks. Janusza Pasierba i Mirona Białoszewskiego. Kończy „Górą” Miłosza. „To wszystko”.
Maja Komorowska. Wybitna. Ustawiona na piedestale wbrew samej sobie. Skromna. Czuła. Wrażliwa. Uważna. Otwarta. Nie recytuje poezji. Opowiada poezję. To jej wielki dar. Spogląda w stronę kamery z pewną nieśmiałością. Spogląda w stronę kamery z odpowiedzialnością, odwagą i przekonaniem, że ma do powiedzenia coś bardzo ważnego. Bo ma. Jest ostoją słowa. To mistrzyni. Warto w tym miejscu zaznaczyć, że w przeciwieństwie do teatru scenicznego, aktor nie jest jedynym sprawcą tego, co widzowie dostrzegają na jego twarzy i co odbierają. Współautorami są operatorzy kamer. W przypadku omawianego spektaklu – Zuzanna Woińska, Wojciech Bibel i Kacper Gawron. Współautorem jest więc i sama kamera. To ona „dodaje” swoje „patrzenie” do opisu postaci tworzonego przez aktora. Od umiejętności tych pierwszych i możliwości technicznych sprzętu zależy w dużej mierze ostateczny obraz postaci. Widzowie otrzymują zatem obraz budowany zarówno przez aktora, jak i kamerę (operatorów kamery). W spektaklach telewizyjnych dzieje się inaczej niż w spektaklach scenicznych – oglądający nie mają do czynienia jedynie z aktorską autokreacją. Dużo uwagi poświęcił tym kwestiom Jerzy Limon w pracy „Obroty przestrzeni”. Do takiego czy innego ostatecznego obrazu (kształtu) postaci przyczynia się, oczywiście, montaż, odgrywający w całym procesie rolę chyba wręcz najistotniejszą. To kreatywny wkład w finalne dzieło. Nieudolny bowiem może zniweczyć pracę zarówno wybitnego aktora, jak i znakomitych operatorów. Beata Barciś, arcymistrzowska montażystka, połączyła poszczególne kadry tak, że widzowie otrzymali spójną całość (domkniętą). Sceny zaczynały się i kończyły kontynuowaniem akcji. Toczyła się ona nawet wtedy, kiedy następowały pauzy, kiedy aktorka wyglądała przez okno czy kiedy patrzyła na rozłożone na biurku kartki. Barciś, można stwierdzić, miała na uwadze przede wszystkim twórczy sens spektaklu. W pełni rozumiała jego emocjonalny i artystyczny wydźwięk.
Każde teatralne spotkanie z Mają Komorowską jest intymnym, bardzo osobistym zbliżeniem, poruszającym i uwrażliwiającym, żeby nie napisać – umoralniającym. Takim też był spektakl „Po co ten spacerek?”. Genezę tytułu wyjawia Maja Komorowska w rozmowie z Agnieszką Glińską, przytaczając pewną opowieść o babci i wnuczce, przeczytaną w książce Małgorzaty Baranowskiej. Nie zdradzę. W trosce o doznania przyszłego widza.
Grzegorz Ćwiertniewicz – doktor nauk humanistycznych, historyk filmu i teatru polskiego, polonista, wykładowca akademicki, autor książek: „Krystyna Sienkiewicz. Różowe zjawisko”, (2015) i „Grażyna Barszczewska. Amantka z pieprzem” (2019) oraz wywiadów z ludźmi ze świata kultury, recenzji, artykułów o tematyce teatralnej. Należy do Polskiej Sekcji Międzynarodowego Stowarzyszenia Krytyków Teatralnych (AICT/IATC), a także do Kapituły Nagrody im. S. Treugutta przyznawanej przez PSMSKT (AICT/IATC) za osiągnięcia w Teatrze Telewizji. Zasiada w jury festiwali i przeglądów teatrów młodzieżowych, a także w radach teatralnych i muzealnych. Publikuje m.in. w „Polonistyce”, „Teatrze”, „Śląsku”, „Odrze”, „Presto”, „Przeglądzie” i w „Yoricku”, a także w kilku wortalach kulturalnych; zainicjował autorski cykl „teatr na ekranie”; mieszka we Wrocławiu.