Łukasz Maciejewski wspomina Macieja Prusa na stronie AICT.
Nie słyszałem, żeby pan Maciek chorował. No, ale w tym wieku.
Śmiech, z tym mi się kojarzy, i z dobrym nastrojem.
Wiem, wiem, że w takich mikroportrecikach socialmediowych warto byłoby nie o śmiechu, tylko o dokonaniach, a tych dokonań jest w przypadku Macieja Prusa tyle, że broszurę można by napisać, broszurę z wyliczankami, a nie malutki wpis.
Miałem takie poczucie, nie tylko ja zresztą, bo z kilkoma osobami jeszcze, na przykład ze Stanisławem Radwanem o tym mówiłem, że Pan Maciej był wszędzie, znał wszystkich, i życie dało mu szczęście, a może i pecha, że był przy tych wszystkich fundamentalnych dla polskiego teatru wydarzeniach, i może na tym tle zbladły nieco jego własne osiągnięcia, a przecież Prus to wcale nie Swinarski, Dejmek, Cywińska, tylko on sam. On jeden. Maciej Prus.
Dobrze, że swego czasu zrobiłem ogromny wywiad o jego życiu w teatrze, opublikowałem to w „Teatrze”, teraz na portalu AICT, może ktoś przeczyta jeszcze, ale teraz chciałem o tym uśmiechu przecież napisać. Bo u niego to była po prostu radocha. Oczy się śmiały, i usta, i nawet sweter wełniany – niebieski albo beżowy, zawsze w takich chodził. I jego ukochany pies. Wszyscy się śmiali.
I było parę okazji tych radości. Tak, wiem, naiwność jest słodka, ale nieprawdziwa. Postrzeganie Prusa przez pryzmat tego śmiechu to bzdura. To była politura, a im głębiej, tym większy mrok, ale ja właściwie nie zajrzałem nigdy głębiej, za daleko nam było do siebie. Ja tylko po wierzchu, wyłącznie chichocik.
Lata całe mieszkaliśmy obok siebie. Okolice Hali Targowej. Z rzadka odwiedziny. Małe mieszkanie pana Maćka, niestosownie ciasne, postrzegając jakiego kalibru był artystą, ale – sam to mówił – swoje w życiu przehulał. I mrugnięcie okiem, i śmiech, i szczek. I wszyscy już z tym śmiechem wtedy.
Albo u Iwonki Ziułkowskiej i Bogusia Okapca w Orzechowie, nad Narwią, okolice Pomiechówka. Tam się spotykaliśmy, w większym gronie. Łupanie w karty, spacery, wino. Stacjonowaliśmy na pięterku. Asia i Krzyś Krauze, Andrzej Kotkowski z Halinką, Porębsie (profesorostwo Porębscy), pan Maciek. Jego anegdoty o Kalinie Jędrusik, opowieści o „Pożegnaniu jesieni” (grał w tym filmie), historie z czasów z Ateneum, to były rozkosze facecji, anegdoty, żartu, ironii. Ani grama dosłowności.
Kto wie, czy nie nasze ostatnie spotkanie, odbyło się w Bydgoszczy. I teraz, po śmierci pana Maćka, rośnie mi w pamięci. W Operze wystawił wtedy „Potępienie Fausta” Berlioza. W ogóle ostatnia faza życia to były przede wszystkim opery, chociaż i w Teatrze Narodowym, zdarzało mu się wciąż robić rzeczy piękne i zaskakujące, chociażby „Madame de Sade”, no ale w Bydgoszczy zrobił wtedy wspaniałą operę ze scenografią Jagny Janickiej i z wybitną partią Szymona Komasy.
Pogadałem z Szymkiem, bo kocham tego Szymka, a potem umówiłem się na długi spacer z panem Maćkiem i z jego psem wzdłuż Brdy. Mieliśmy jakieś wspólne plany, ale to nie temat teraz. Teraz pan Maciek. Zmierzchało już, Brda spokojnie, i my spokojnie.
Pan Maciej wyprostowany, duży, z tym piesiulkiem z bidula, ukochanym ponad życie, i wędrowanie, i śmiech. Wtedy i zawsze śmiech. I na koniec też śmiech. On mnie rozśmieszał.
Wszyscy na smutno raczej, to ja na wesoło. On by tak wolał.
Rozśmieszał mnie. W teatrze poważny, wielka literatura, wielkie nazwiska, a tutaj chichocik taki.