„Opera za trzy grosze” Bertolta Brechta i Kurta Weilla w reż. Ersana Mondtaga w Narodowym Starym Teatrze w Krakowie. Pisze Łukasz Maciejewski na stronie aict.art..pl.
Wielkie oczekiwania, duże widowisko, umiarkowane spełnienie. „Opera za trzy grosze” Brechta w reżyserii Ersana Mondtaga w Narodowym Starym Teatrze to spektakl pod wieloma względami nietypowy dla krakowskiego teatru. Na scenie blisko trzydzieścioro artystów, muzyka na żywo, songi, anarchizujący (nie mylić z anarchicznym) Brecht i Weill. W repertuarze „Starego” niewiele było w ostatnich dekadach widowisk tego typu.
To kolejna, po współpracy z Lukiem Percevalem i jego zaskakującą trawestacją „Trzech sióstr” Czechowa, wspólna przygoda Starego Teatru z czołówką twórców europejskich. Niemiecki reżyser, Ersan Mondtag jest jeszcze młody, ale w opinii krytyków niemieckich uchodzi za jedną z największych nadziei nowego teatru europejskiego. Mondtag stale pracuje z dramaturgiem Thomaspeterem Georgenem. Przed spotkaniem w Krakowie, obaj dwukrotnie już sięgali po twórczość Brechta. Mondtag reżyserował „Baala” z Berlin Ensemble oraz „Silbersee” w Antwerpii. W krakowskiej „Operze za trzy grosze” położyli nacisk na z jednej strony na wizualną jakoś przedstawienia, z drugiej na jawnie polityczny przekaz. Pierwsza wizja doskonale się broni, druga stawia opór. Ale po kolei.
„Opera za trzy grosze” słusznie uznawana jest za jedną z najpopularniejszych sztuk europejskich. Łączy w sobie, co podkreślają również autorzy spektaklu krakowskiego, wielość sztuk i odniesień. Tak gatunkowych, jak i społecznych. Progresywny musical, doskonale napisane songi, opera i operetka, śmiech i łzy, a w warstwie znaczeniowej: wyzysk, populizm, przemoc i wojna. To wszystko jest aktualne dzisiaj, było aktualne wczoraj, będzie niestety aktualne również jutro. Nic zatem dziwnego, że co jakiś czas „Opera za trzy grosze” przypominana jest również w Krakowie. W ostatnich latach utwór wystawiali – Rudolf Zioło w Teatrze im. Słowackiego (2004) i Jerzy Jan Połoński w Teatrze Variété (2019).
Adaptacja balladowej „Opery żebraczej” Johna Gaya z 1728 roku, satyry na burżuazję i wysokie sfery Londynu, dla Brechta i Weilla stała się pretekstem do wypowiedzenia się na tematy współczesne i – jak się okazało – uniwersalne. Końcówka lat dwudziestych XX wieku, kiedy utwór powstał, była w Niemczech eskalacją perwersji i potworności. Skorumpowany świat gangsterów, przestępców, alfonsów i prostytutek rządził się swoimi prawami, spośród których najważniejsza była żądza bogacenia się i wyzysk. Ten temat zawsze jest aktualny. Dla Mondtaga i Georgena konkluzja jest prosta: świat wartości kosztuje niewiele więcej niż trzy grosze. „Rekin zęby ma na wierzchu. A tych zębów pełen pysk. A Macheath ma nóż w kieszeni. Kto tam dojrzy jego błysk”.
Rosja, Ukraina, powracający refrenowo symbol „Z”, wrodzona przemoc – gestów, czynów, słów. To jest wiodący temat krakowskiego przedstawienia i paradoksalnie największa słabość. Broni się natomiast to, co stanowi, nazwijmy to, wizualność spektaklu. Ersan Mondtag jako scenograf i choreograf zadbał o atrakcyjność przedstawienia. Ten świat jest atrakcyjnie przerysowany, niebezpieczny. Wizualnie – w czerni, bieli – czerpie garściami z filmowego ekspresjonizmu, z jego geometryzmem, ostrymi kantami, fascynującymi bryłam; inspiruje się także popkulturą. Kostiumy autorstwa Josy Marxa umownie nawiązują do kina, zwłaszcza amerykańskiego, od „Rodziny Addamsów” do gotyckiej twórczości Tima Burtona ze „Sweeneyem Toddem: Demonicznym golibrodą z Fleet Street” na czele.
Piosenki, songi komponowane przez Weilla w sukurs ówczesnej poprawności politycznej, ocierające się o tandetę, łatwe do zanucenia i powtórzenia, antycypowały o kilka dekad to, co stanie się chlebem powszednim współczesnego musicalu. Trzeba jednak te kanciaste utwory wykonywać bardzo dobrze, żeby wybrzmiały prawdziwe, a z tym nie zawsze radzą sobie biorący udział w spektaklach muzycznych aktorzy „Starego”. Są wszakże wyjątki. O tym, że Anna Radwan jest jedną z najlepiej śpiewających polskich aktorek, nie trzeba nikogo przekonywać, ale w roli Peachum daje również inne atrybuty swoich umiejętności aktorskich, ironię, poczucie humoru, dystans. Odkryciem spektaklu był dla mnie Krzysztof Zawadzki, jedno z najważniejszych nazwisk zespołu „Starego”, niegdysiejszy uczeń profesor Marty Stebnickiej, w roli Peachuma dał chyba pierwszy w karierze tak pełny pokaz umiejętności wokalnych. Na wejścia Peachumów się czeka, a ich dowcipne, ale nie przerysowane aktorstwo przyjmuje oklaskami. To jest właśnie spektakl tej znakomitej dwójki, spektakl Peachumów, chociaż świetni są także na przykład Magda Grąziowska w roli Polly (rola dublowana z Alicją Wojnowską), ciekawa, bo innowacyjna Jenny w interpretacji Doroty Segdy – aktorka jako jedyna pozbawiona jest trupiego makijażu, czytam to jako definicję prawdy. Jenny jako jedyna w zepsutym świecie nikogo nie udaje, nie nakłada makijażu, jest jak jest, bywa szczera, bywa wredna, ale nie kłamie. Przy słabości Przemysława Przestrzelskiego, błędnie obsadzonego w roli Mackiego Majchra, i nachalności politycznych aluzji, w spektaklu obliczonym na ideologiczną awanturę o współczesności, obronił się jedynie stary, dobry Brecht. Świetne piosenki, momentami świetne aktorstwo. I poczucie, że najlepsze sztuki zupełnie się nie starzeją, w przeciwieństwie do aktualizujących je aneksów.
[Tekst ukazał się na platformie Interii]