Że zawsze już, ilekroć widziałem ją wcześniej albo później, a widywałem rzadko, widziałem tylko Irenę, listonoszkę z „Kobiety samotnej” Agnieszki Holland. Pisze Łukasz Maciejewski na stronie AICT.
Więcej nawet, spotykając pochylone kobiety, pchające te różne wózki, w pocerowanych rajstopach, z siatkami i z garbem, widziałem w nich Irenę.
I w sobie też ją widziałem, kiedy długo nosiłem garby prywatne, chociaż – jak Irena – tak bardzo chciałem stać wyprostowany.
Zmarła Maria Chwalibóg, nie zrobiła spektakularnej kariery, na pewno nie taką, na jaką zasługiwała, od lat epizody raczej, kilka filmów wybitnych też (od „Matki Joanny” po „Korczaka”, ostatnia duża i niezwykła rola to Stara w „Łucji i jej dzieciach”, jednym z najlepszych Teatrów Telewizji w historii w reżyserii Sławomira Fabickiego), z teatru jej nie pamiętam, nie mogę pamiętać, w ogóle pamięć zawodzi. Zawodzi, ale i się wyostrza. Bo przecież była „Kobieta samotna”.
To może wystarczy, może to jest właśnie maksimum?
Większość aktorów czeka przecież na taką rolę, całe życie czeka.
A Maria Chwalibóg doczekała się wcześniej.
I że taka jedna rola wystarczy.
Irena listonoszka, nie chciała być polityczna, kochała bezradnie, i życie jej dokuczało, i Polska, Polska zawsze potrafi dokuczyć, a Agnieszka Holland, uczulona na Polskę, dotkliwie to pokazała. Ciche klęski kobiet samotnych (bo kto by tam je zauważył, kto by zwracał na nie uwagę) mają twarz Marii Chwalibóg.
Będą miały jeszcze.
Irena jest.