Studenci trzeciego roku, i czwartego, dyplomowego, słuchali Borysa z wypiekami, ja również - o spotkaniu z Borysem Szycem w Szkole Filmowej w Łodzi pisze Łukasz Maciejewski na stronie aict.art.pl.
Przyjechał ponownie, i przyjechał – jak każdy inny gość – bezinteresownie.
Goście moich zajęć – kochani są, albo wiedzą, czują, że to jest po prostu ważne. Dzielenie się wiedzą, życiem, z młodymi, najmłodszymi aktorami jest bardzo ważne.
Borys Szyc, łodzianin.
Tyle konkretów, tyle także żarliwości. O sobie opowiadał przez przypadki.
Energiczny chłopiec z Łodzi, lawirujący między marzeniami o studiowaniu prawa albo medycyny, zaczyna grać w szkolnym teatrzyku „Ucho”.
Borys na scenie jest sobą. Może krzyczeć, tańczyć, ruszać się. To jest to. I nie ma już niczego innego.
„Miałem w sobie dwie cechy, które przez lata mi pomagały, zdecydowanie. Bezczelność i wdzięk”.
Czerpał garściami z jednego i z drugiego.
Pierwsze filmy – zadzior, tysiące pomysłów, nie bał się, walczył o swoje, zadawał pytania, do ról wprowadzał własne powiedzonka, tak było w „Symetrii”, w „Vincim”.
Tym bardziej doceniał teatr, wierność teatrowi. Zajęcia w Szkole Teatralnej. Opowiadał nam o Mai Komorowskiej, o jej metodzie. Nadludzkich siłach i nadludzkich wymaganiach. Wymagała absolutnego oddania sprawie. Ale to właśnie Komorowska, przerabiając ze studentami Szekspira, ucząc ich grania Szekspirem, pokazała, jak wiele mieści się w ciele. Że najważniejsze w aktorstwie jest rytmem. To jest rytm.
Zapytany przez jednego ze studentów o najważniejszą rolę, z pewnym wahaniem, wskazał jednak na Płatonowa. Teatr, nie kino. Płatonowa w reżyserii Agnieszki Glińskiej. Spektakl dyplomowy, potem rola we Współczesnym, w jego teatrze. Już więcej by tego nie zagrał, w tej roli zawarł to, co było w nim wtedy. Kim był.
Ktoś zapytał o mistrzów Borysa. Boi się złotych rad, rzadko ogląda wstecz, ale wymienił dwa nazwiska. Mistrzów z Teatru Współczesnego. Na pewno Krzysztof Kowalewski. Dzięki niemu zrozumiał, że aktorstwo to niekoniecznie musi być desperacja i ambicja, nie trzeba się tym zachłystywać, wystarczy cieszyć. To samo u Janusza Michałowskiego. Pauzy, milczenie, zawodowstwo, rzemiosło, i brak egzaltacji. Mistrzowie. Potrafili wszystko, ale nie robili z tego wielkich rzeczy. Na tym ich mistrzostwo polegało.
Studenci trzeciego roku, i czwartego, dyplomowego, słuchali Borysa z wypiekami, ja również.
To było długie, fantastyczne spotkanie. Szczere i chwilami przejmujące. Opowiadał także o zachłystywaniu się sobą, rozpędzającą się karierą, o uzależnianiach, alkoholu, walce i wygranej.
Wyjątkowo mocno wybrzmiały słowa przekazane na koniec:
„Słuchajcie siebie, aktorstwo to jest praca solowa. Nie róbcie tego dla sławy, dla mamy, dla nikogo. Dla siebie tylko”.
Borys solista.
Wczoraj stworzył zespół.
Dziękujemy.