EN

8.11.2022, 20:51 Wersja do druku

Z fotela Łukasza Maciejewskiego: Katarzyna Chlebny

RYCERZ NA BIAŁYM KONIU

Kora – ponadczasowy fenomen, i Katarzyna Chlebny – aktorka, której udało się ów fenomen pokazać. Do Teatru Nowego Proxima na krakowskim Kazimierzu, ciągną tłumy, trudno dostać bilety. Najszybciej działa poczta pantoflowa. Po premierze spektaklu „Kora. Boska”, w listopadzie 2021 roku, przez chwilę było jeszcze cicho. W końcu Chlebny nie była ani pierwszą, ani nawet dziesiątą artystką, która sięgnęła po repertuar wokalistki Maanamu. Sięgało wielu, wielu też poległo. Nie dotyczy to Katarzyny Chlebny.

fot. Marcin Oliva Soto

Widzowie, potem także krytycy, wyczuli natychmiast, dostrzegli i docenili w tym spektaklu, coś więcej niż najlepsze nawet wykonanie klasycznych utworów Kory i Maanamu obudowanych sceniczną formą. „Boska” w przedstawieniu jest przede wszystkim Chlebny. Śpiewa Korą o sobie, o nas. Mówi o rzeczach ważnych, ubierając je w lekką formę. Kwiatek do kożucha pasuje idealnie. I tylko niewielka część widzów, ma świadomość, że na sukces „Kory. Boskiej”, Katarzyna Chlebny zapracowała wieloma latami ciężkiej, aktorskiej pracy. Rolami mniejszymi, ale też głównymi, również granymi przez cała lata na tej samej scenie, pod szyldem Teatru Nowego Proxima. Chlebny zawsze była boska. Tylko mieliśmy kłopot, żeby to zauważyć.

Sukces, sukces, ale i zawstydzająca goryczka – opowiada mi Kasia. I dodaje: – Śmieję się, czytając o sobie: „nieodkryty talent”, albo „gdzie ona się podziewała?”. A ja się przecież starałam, jestem, byłam, nic się nie zmieniło. Nie wzięłam się znikąd. Za mną wiele spektakli, które dawały nadzieję, że coś wreszcie się otworzy, coś się ruszy. Zawodowo niewiele się jednak nie zmieniało. Mniej lub bardziej byłam anonimowa”.

W 2013 roku, w Teatrze Nowym, Katarzyna Chlebny zagrała w głośnym spektaklu „Macabra dolorosa, albo rewia DADA w 14 piosenkach z monologami” – to było przedstawienie, wyreżyserowane przez współpracującego z aktorką Pawła Szarka, po raz pierwszy według autorskiego scenariusza Chlebny. Powstało widowisko oparte na motywach historii Katarzyny W., zabójczyni małej Madzi – tą sprawą żyła wówczas cała Polska, ale i zanurzoną w opowieściach o innych dzieciobójczyniach, wzbogaconą fragmentami „Medei” i listami Magdy Goebbels. Forma była surrealistyczna, spektakl Szarka nawiązywał do rewii DADA z pierwszej połowy XX wieku, niemieckiego kabaretu, ale w tonacji serio pokazywał historię perwersji, przemocy i stowarzyszonego z nią szaleństwa, dotykając nade wszystko przestrzeni rodzicielstwa. Poza oryginalnymi, napisanymi specjalnie do spektaklu piosenkami, Chlebny sięgnęła po pieśni Nicka Cave’a, The Tiger Lillies, Marilyna Mansona czy Einstürzende Neubauten. Spektakl był głośny, skandalizujący, szeroko komentowany, dobrze oceniony.Wydawało się, że kariera Chlebny wreszcie nabierze tempa.

Grając wiele lat „Macabrę Dolorosę”, występując w kolejnych przedstawieniach w Teatrze Nowym czy w Teatrze Barakah, wciąż miałam nadzieję, że to nie może przecież ulecieć w powietrze, że jutro, za miesiąc, za rok, ktoś do mnie zadzwoni, powie: „Kaśka, jesteś dobra”, zaprosi do współpracy. Czułam się cały czas jak dziewczynka, wyczekująca na swojego księcia, który przyjedzie po mnie na białym koniu. Tyle, że żaden książę się nie objawił. W końcu zrozumiałam, że moja droga musi być inna, a w końcu nie mam prawa do narzekania. Spotykam się ze świetnymi artystami, pracuję. Przestałam liczyć na szczęśliwy traf, wyczekiwać na propozycje i angaże, zmieniłam myślenie. Poczułam, że przyszedł moment, w którym muszę zrobić coś sama. W ten sposób przyszła do mnie Kora, w ten sposób pojawiły się obecne w spektaklu Maryjki. Napisałam scenariusz, wyreżyserowałam tak, jak potrafiłam. Do końca nie byłam jednak pewna przyjęcia. Wiedziałam, że mnie to jest potrzebne, że tym przedstawieniem chcę sobie powiedzieć różne ważne rzeczy. To byłam ja, ale nie zrobiłam przecież spektaklu dla siebie. Co z widownią? Czułam, że z widownią może być różnie”.

Kiedy wiele miesięcy temu wybierałem się na „Korę. Boską”, Kraków był jeszcze (jest wciąż?) spowity smogiem pandemicznym. Piątkowy wieczór był piątkowym strachem. Pustawo, nawet na Kazimierzu. To był moment, w którym teatry niby grały, ale przedstawienia były odwoływane na potęgę. Nigdy nie mieliśmy pewności, czy przedstawienie się odbędzie, nie było też pewności, czy nie wrócimy do domu z covidem. Ciekawość była jednak silniejsza niż strach. O „Korze. Boskiej” już mówiło się głośno, pojawiły się pierwsze, z reguły entuzjastyczne recenzje, bardzo chciałem ten spektakl zobaczyć. Nie pożałowałem. W „Nowym” na moim przedstawieniu było tłoczno. Widzowie w każdym wieku, co było widać nawet pomimo maseczek. Pojawili się ci, którzy Korę znali z premierowych nagrań, z koncertów, oraz ci, którzy poznawali jej twórczość dopiero teraz, poprzez teatr.

Na scenie trzy prowokacyjne, kolorowe Maryjki brawurowo zagrane przez Piotra Siekluckiego, Pawła Rupalę i Łukasza Błażejewskiego. Maryjki, które Kora tak lubiła malować. Przegięte i przeginające rzeczywistość, czysty, piękny i zabawny queer. Święte kolorowe figurki przeszkadzają, dokuczają, dopowiadają życie figurze numer jeden. Figurze wszystkich figur. Korze.

Kora Chlebny to w końcu wszystkie poszukujące dziewczyny, z własnej niestabilności czyniące siłę, mówiące otwarcie o tym, co myślą, co czują, oraz w cichości serca zmagające się z niekochaniem, albo z kochaniem niedostatecznym – niekochaniem rodziców (mamy), niekochaniem świata i niezrozumieniem. Chlebny, wystylizowana bezbłędnie na Korę, przyswajająca gesty, ruchy wokalistki, a wreszcie głos Kory w mistrzowskich interpretacjach jej piosenek, stawała się na scenie wyzwoloną Marysią odbijającą się w (nie)świętych Maryjkach. Marysią, która kiedyś musiała znaleźć w sobie wielką siłę. Żeby trwać, przetrwać, decydować o sobie. Jak Kasia Chlebny, jak niemal my wszyscy – widzowie, uczestnicy wydarzenia teatralnego.

Pierwsze spektakle okupione były wielkim stresem. Na trzecią generalną „Kory. Boskiej” przyszli studenci aktorstwa z Akademii Frycza Modrzewskiego. Żadnej rekacji, nic, ani śmiechu, ani braw… Przepłakałam całą noc. Pomyślałam: „Totalna klapa, nikt tego nie rozumie”. Piotrek Sieklucki, szef „Nowego”, mówił mi: „ Im się bardzo podobało, tylko zestresowani, wstydzili się reagować, bo to przecież próba…” . Kolejne spektakle przyniosły już euforyczne wręcz reakcje, ale ja wciąż miałam niepewność, zawsze znalazłam wygodne usprawiedliwienie. Podoba się, bo przyszli znajomi; podoba się, bo wstydzą się reagować inaczej. Dopiero po piątym czy szóstym przedstawieniu, zrozumiałam, że to naprawdę chwyciło, zostałam zaakceptowana, a nasi studenci rzeczywiście przychodzą po kilka razy, zresztą nie tylko oni, co jest niezwykle budujące”.

W „Korze. Boskiej” Katarzyna Chlebny jest postacią nie z tej ziemi. I nie chodzi jedynie o almodóvarowski surrealizm, wpisany w konwencję spektaklu, ale o energię tytułowej postaci. Kora w „Boskiej” jest artystką, myślicielką, postacią spoza szablonu, ale jest także, może przede wszystkim, wieczną dziewczynką szukającą i nieznajdującą dorosłości. Dziewczyną, którą dojrzałość przeraża, wydaje się początkiem końca.

Powróciłam tym spektaklem do dziecka, „Kora” była prezentem dla dziewczynki we mnie. Dałam jej prawo głosu, niezależenie od tego, jaka byłam w momencie realizacji przedstawienia, albo jaka jestem dzisiaj. To wciąż byłam ja.

Dziewczynka, Kasia Chlebny kłóci się w spektaklu przez Maryjki z sobą. Byłam wychowywana w bardzo konserwatywnej rodzinie. To jest jednak stygmatyzacja. Dziewczynka we mnie długo się nie buntowała, nie potrafiła powiedzieć pas – przeciwko religii, przeciwko systemowi. Dawała się nieść fali, nie walczyła. Kora była bardzo odważna, we mnie to było całe lata schowane. Mój bunt to były licealne randki, picie wina ukradkiem, śmieszne rzeczy. Teraz widzę jednak, że to wszystko bezbłędnie jest rozczytywane przez widzów. W postaci scenicznej odkrywają własne lęki. Przychodzą do nas po spektaklu, rozmawiamy godzinami, i to niezależnie, czy gramy w Krakowie, czy w Łodzi: w wielkiej, liczącej dziewięćset miejsc sali. Ludzie potrzebują tej rozmowy. Czują, że zaprosiłam ich do swojego świata, otworzyłam drzwi. Dziecko we mnie to zrobiło. Witajcie, zapraszam”.

„A słońce wysoko wysoko / Świeci pilotom w oczy / Rozgrzewa niestrudzenie / Zimne niebieskie przestrzenie”.

Zimne niebieskie przestrzenie z „Krakowskiego spleenu” wypełniają się kolorem, wypełniają światłem. W „Korze. Boskiej” mówię Kasią Chlebny, Maryjkami, młodzieńczym buntem. To jest we mnie szczere, dyktowane sercem, dziecięce. Kora była autonomiczna i odważna, ja potrzebowałam sceny, formy, żeby powiedzieć kilka słów od siebie. Podchodziłam przy tym do Kory z całą gamą uczuć. Z szacunkiem, ciekawością, ale chyba bez namiętności. Kora nie była moją idolką. Lubiłam ją jako wokalistkę, uwielbiałam poetyckie teksty, szanowałam jako nietuzinkową postać – kobietę pełną sprzeczności, ulegającą emocjom, dominującą rozmówców. Nie było w tym jednak kapliczki, uwielbienia. I dlatego, rzecz znamienna, pracując nad spektaklem, najpierw zbudowałam Maryjki, ich przesłanie, Korę zostawiłam na koniec. Po spektaklu ludzie mówią mi: „Nic dziwnego, że pani zagrała Korę. Jest pani bardzo podobna, rusza się jak Kora, ma identyczny głos”. Jest zupełnie inaczej. To kreacja sceniczna. Nie wyglądam, nie ruszam się, nie mówię. Tym bardziej cieszę się, że tego nie schrzaniłam”.

Katarzyna Chlebny „nie schrzaniła” wielu innych rzeczy. W zasadzie niczego nie schrzaniła. Kraków teatralny wiele zyskał dzięki niej. Najpierw świetne dyplomy u Jerzego Stuhra i Romana Gancarczyka, potem cała seria ról w Teatrze Nowym, m.in. w „Lękach porannych” Stanisława Grochowiaka i w „Moskwie-Pietuszki” Wieniedikta Jerofiejewa, w przedstawieniu „Kazik, ja tylko żartowałem” Ziemowita Szczerka – wszystkie w reżyserii Piotra Siekluckiego; w spektaklu „Murem za kobietą. Rzecz o Barbarze Ubryk” Weroniki Murek w reżyserii Julii Mark, we wspomnianej „Macabrze dolorosie, albo rewii DADA w 14 piosenkach z monologami” oraz w „Kosmetyce wroga” Amélie Nothomb w reżyserii Pawła Szarka. Z Pawłem Szarkiem pracowała również w Teatrze Barakah – grając w głośnej „Teresie”, autorskim spektaklu Szarka, którego osią były biografie św. Teresy od Dzieciątka Jezus, św. Teresy z Kalkuty, kontrowersyjnej niemieckiej mistyczki Teresy Neumann. W „Barakah” mogliśmy Kasię podziwiać również w ósmym odcinku „Nocy Waniliowych Myszy” w reżyserii Any Nowickiej, oraz w „Jednoaktówkach Janusza Głowackiego” w reżyserii Józefa Opalskiego. Była, jest, gwiazdą teatru offowego w Krakowie. Czy to wybór?

Nie, to nigdy nie było moim wyborem. Zapraszałam dyrektorów teatrów na moje spektakle, słyszałam wiele razy: „O, tak, pani Chlebny, słyszałem, słyszałem, same dobre rzeczy, będę na pewno”. Potem okazywało się, że w ostatniej chwili nie docierali na przedstawienia. Zostałam w offie, pracowałam z Siekluckim, z Szarkiem, z Kmitą. Zawsze miałam dobre recenzje, to mnie satysfakcjonowało, chociaż nie taki był plan. Nauczyłam się w tym pływać, funkcjonować, poznałam mechanizmy. I dlatego teraz, kiedy po „Korze. Boskiej”, otrzymuję po raz pierwszy w życiu propozycje z zewnątrz, jestem tym bardziej zdziwiona niż uszczęśliwiona”.

W mrocznej, ironicznej Korze, niektórym trudno rozpoznać wesołą, rozśpiewaną gwiazdę Grupy Rafała Kmity. A to wciąż jedna i ta sama Kasia Chlebny. Z Kmitą pracowała przy wielu kultowych spektaklach: granym do dzisiaj „Wszyscyśmy z jednego szynela”, a także „Aj waj! czyli historie z cynamonem”, „Dość!… dobry wyrób kabaretopodobny” czy „Jeszcze nie pora nam spać”.

Grupie i Rafałowi zawdzięczam wiele. Nigdy nie zapomnę euforii, kiedy dowiedziałam się, że zostałam przyjęta do „Kabaretu”. Twórczość Kmity znałam na pamięć, kaseta wideo z rejestracją „Pop-show” była przeze mnie zajechana na amen. Był rok 2009, odeszła właśnie Sonia Bohosiewicz, Rafał szukał dobrze śpiewającej dziewczyny. Morderczy casting trwał trzy miesiące. Udało się. Na wiele lat stałam się częścią rodziny.

Budowanie komedii jest bardzo trudne. Rafał to perfekcjonista, nigdy nie jest zadowolony, nigdy nie odpuszcza, nauczył mnie cierpliwości, co jest piękne, utrwalił pracoholizm i perfekcjonizm – co bywa kłopotliwe.

Poza wszystkim jednak, dzięki Grupie Rafała Kmity, przeżyłam dziesiątki pięknych historii towarzyskich. Występy w Polsce, na świecie, gadanie do świtu. Nie pracujemy teraz nad żadnym nowym materiałem, każdy poszedł w swoją stronę, ale ponieważ dawne przedstawienia wciąż są w obiegu, spotykamy się co jakiś czas, zawsze z radością. Coś się skończyło, coś trwa”.

Filmografia Kasi Chlebny jest skromna. Intensywna praca w Krakowie, w teatrze, ma swoje ograniczenia. Trudno przebić się do kina. Ról zatem niewiele, za to u dobrych reżyserów: Katarzyny Klimkiewicz czy Małgorzacie Szumowskiej. Dwukrotnie, w „Wołyniu” i w „Klerze”, Katarzyna zagrała u Wojciecha Smarzowskiego.

Na Smarzowskiego trafiłam przez przypadek, albo paradoksalnie dzięki Kmicie. Paradoksalnie, gdyż Rafał wyraźnie zabronił nam brania udziału w castingach do reklam. Uważał, że jego aktorom to nie przystoi. Pokłóciłam się o coś z nim, i z przekory poszłam na casting do reklamy. Nie wygrałam tego castingu, ale za to zobaczyła mnie tam Magdalena Szwarcbart, reżyserka obsady w filmach Wojciecha Smarzowskiego, trafiłam na zdjęcia próbne do „Wołynia”. Spodobałam się, dostałam piękny list od Wojciecha Smarzowskiego, miałam zagrać większą rolę, ale Smarzowski uznał, że to trochę za duże ryzyko, nie znaliśmy się wtedy wcale, ale że będzie o mnie pamiętał. I pamiętał. W „Klerze” również szykowana byłam do większej roli, skończyło się na epizodzie Bożeny. Wierzę, że do trzech razy sztuka”.

Chlebny idzie za ciosem. W najbliższym czasie szykuje aż trzy premiery: w „Bagateli”, KTO oraz w Teatrze Nowym, gdzie przygotowuje autorski spektakl o Ewie Demarczyk: „Chcę opowiedzieć o perfekcjonizmie Ewy Demarczyk. Piszę scenariusz, i czuję, że to nie powinna być opowieść o samej Ewie, o jej biografii, nie chcę wchodzić z butami w jej życie, ona by tego nie chciała. Wszyscy w Krakowie, podpowiadają mi, spotkaj się z tym, albo z tamtym, on ci wszystko o Ewie opowie. Nie chcę tych opowieści. Szukam innego klucza dla tej fascynującej postaci”.

Kasia zostaje w Krakowie, nie planuje podboju Warszawy. Sukces „Kory. Boskiej” przyszedł po latach pełnych pokory. To procentuje stosunkiem do zawodu i do życia.

Mnie jest w Krakowie dobrze. Nie mam, nigdy nie miałam, potrzeby zdobywania najwyższych szczytów. Mam tutaj rodzinę, syna, mąż ma pracę, dziecko chodzi do szkoły. Prywatność jest bardzo ważna. Nie chciałabym tego zmieniać. W podkrakowskim Kokotowie, gdzie mieszkamy, stworzyłam przestrzeń, którą oswoiłam i pokochałam, dobrze się tam czuję. W ogóle Krakowie czuję się dobrze. Wczoraj, po wakacyjnej przerwie, pojawiałam się w Teatrze Nowym i naraz poczułam, że tam, na Krakowskiej czuję się we właściwym miejscu, że to jest moje miejsce. Przez lata naszej współpracy byłam świadkiem różnych momentów, niektóre były trudne, potrafię docenić, jak dzięki bezkompromisowości i dobremu gustowi Piotra Siekluckiego i jego ekipy, ten początkowo offowy teatr, stał się tak ważnym miejscem na mapie teatralnej Krakowa, ale i Polski. To miejsce, w którym artyści nie boją się mówić tego, co czują. Mogą się buntować. Oczywiście, nadal chcę próbować różnych smaków i zapachów, nowych wyzwań, ale mam nadzieję, że zawsze będę mogła tutaj wrócić. „Nowy” to mój dom.

Dojrzała z ciebie dziewczynka, Kasiu.

Dojrzałość to pamięć o niedojrzałości. Wieczna nadzieja na spotkanie rycerza na białym koniu. Nie musi wcale przyjeżdżać. Wyobraźnia pracuje.

Źródło:

aict.art.pl
Link do źródła

Tekst publikowany na łamach miesięcznika „Kraków i Świat”
Autor:

Łukasz Maciejewski

Data publikacji oryginału:

06.11.2022