„Amadeusz” Petera Shaffera w reż. Piotra Siekluckiego w Teatrze Nowym Proxima w Krakowie. Pisze Szymon Białobrzeski w Teatrze Dla Wszystkich.
„Ten człowiek napisał swój pierwszy koncert w wieku czterech lat. Pierwszą symfonię w wieku siedmiu, a pierwszą operę – dwunastu. Czy to po nim widać? Czy taki talent jest wypisany na twarzy?” – pytał pyszny Salieri. A oczami wyobraźni widział odpowiedź – widział twarz czarną od tuszu, włosy mokre od polimerów i tors wystawiający na próbę kusą podkoszulkę. Wolfgang Amadeusz Mozart – naczelny przedstawiciel rozbrykanego postmodernizmu.
Piotr Sieklucki inscenizuje dobrze znany dramat Petera Schaffera. Jeżeli chodzi o szkielet historii nic się więc nie zmienia – zaciekły Salieri mści się na Bogu za to, że obdarzył sławą nie jego, a Mozarta, młodzieńca, który poza sceną jawi się bardziej jako wulgarny głupek, niżeli wielki kompozytor. A więc stara dobra historia o pysze, zazdrości, konwenansach, wielkiej sztuce i jeszcze większych ambicjach? Nie tylko. Wydaje się bowiem, że kluczem do zrozumienia realizacji Siekluckiego nie jest szkielet historii, a raczej postmodernistyczna szata, którą zostaje przykryty. Pstrokaty płaszcz, który momentami przyciąga mnogością kolorów, a innym razem po prostu oślepia.
Barwą dominującą jest na pewno postać tytułowego Amadeusza, grana przez Vitalika Havrylę. W filmowej interpretacji Formana był to zarozumiały młodzieniec o ciętym języku. A jednak dało się go lubić – kiedy tworzył, kiedy rozmawiał z żoną, kiedy szukał ojca w Salierim. Za „końskim” śmiechem i wulgarnością kryło się cierpienie i talent. U Siekluckiego pozytywne cechy Mozarta wydają się zanikać, chłopak wyglądem, mową i postawą przypomina stereotypowego newschoolowca. Z jednej strony to zrozumiałe, bo inaczej wygląda łamanie konwenansów w wieku XVIII, a inaczej w XXI. Z drugiej, postać przez to wydaje się zbyt klarowna, pozbawiona dysonansu. Dużo lepiej wypadają pozostali bohaterowie. Zarówno młoda, jak i starsza wersja Salieriego, wzbudza jednocześnie respekt i litość. Wydaje się jakby Jerzy Fedorowicz i Marcin Kalisz grali różne wizerunki diabłów. Ale to nie jedyne skojarzenia kulturowe, jakie nasuwają się na widok poszczególnych kreacji aktorskich. Postaciami jakie przeprowadzają widza przez spektakl są dwie wersje Venticelliego, wspaniale zagrane przez Michała Sienkiewicza i Alexa Spisaka. Bohaterowie łączą w sobie tradycję commedia dell’arte ze średniowieczną cyrkowością i elżbietańskim podejściem do płci. Tak samo zachwyca cesarska świta – niby-agenci, quasi-komicy, ale definitywnie snoby. Istne szaleństwo.
Jednak żadna z tych czy pozostałych ról nie mogłaby wybrzmieć, gdyby nie wyraźnie zarysowana konwencja – szew spinający Amadeuszowy płaszcz. Tutaj ukłony należą się reżyserowi, któremu udało się zrealizować wizję nieperfekcyjną acz kreatywną i spójną. Ale nie tylko reżyserowi, bowiem zdecydowanie najmocniejszymi elementami Amadeusza są kostiumy i scenografia Łukasza Błażejewskiego. Matrixowe płaszcze, postoświeceniowe fryzury, pstrokate tła, monstrualne płachty czy w końcu wszystkie przaśne akcenty z suknią Katheriny na czele. Pomysł na połączenie ze sobą XVIII-wiecznej estetyki z cyberpunkową groteskowością wydawał się być karkołomny, a jednak, mówiąc językiem Amadeusza, wszystko zagrało.
Pozostaje jednak ostatnie, ale niezwykle istotne pytanie – co z muzyką – guzikiem spinającym ozdobny płaszcz? Jakby nie patrzeć, tytułowy bohater to nadal wariacja na temat Wolfganga Amadeusza Mozarta. Otóż z muzyką jest różnie. I nie chodzi o same wykonania sceniczne, bo umiejętności wokalne aktorów bez wątpienia są imponujące. Parafrazując postać Cesarza Józefa II – tutaj po prostu jest za dużo nut. Z jednej strony gatunkowa hybrydyczność wpisuje się w konwencję dzieła. Z drugiej wydaje się, że w kontraście do ironicznej przestrzeni, kostiumów i postaci, to właśnie muzyka mogłaby stanowić artystyczną ostoję – boski porządek.
Ostatecznie boskiego porządku nie ma, ale jest fikuśny płaszcz o jednej niemrawej barwie i kilku niezwykle wyrazistych, wielu mocnych szwach i nielicznych guzikach, przyszytych na słowo honoru. Jedni powiedzieliby pewnie, że jest to płaszcz co najwyżej przeciętny. Ale to ci inni. Dla mnie to dziecko postmodernizmu, trochę brzydkie, ale niezwykle bystre i dzięki Bogu starannie zaplanowane. Przymykam więc oczy i poprawiam kołnierz. Jest względnie dobrze.