Gerhart Hauptmann jest dziś w Polsce tym, kim za sto lat będzie Elfriede Jelinek: średnio pamiętanym dramatopisarzem języka niemieckiego, który kiedyś dostał Nobla. Tym się tylko różnią, że ona zasłuży.
Hauptmanna czytają u nas głównie germaniści i niewielki fandom – trochę jak Stefana Zweiga, który też był popularny, ale w międzywojniu, a dziś krąży w polecajkach między wtajemniczonymi. Czasem ktoś wystawi któryś z parudziesięciu dramatów Gerharta Hauptmanna, jak Kleczewska kiedyś Szczury. Dzięki temu spektaklowi (pierwszemu za nowej dyrekcji Teatru Powszechnego) te parę lat temu w ogóle odkryłem, że w ogóle był ktoś taki.
Bardzo jest możliwe, że nowe wydanie czterech sztuk Hauptmanna uświadomi komuś istnienie takiego twórcy. Wybrano dwa jego hity: Tkaczy (1892) i Hanusię (1893), i dwie sztuczki nie tak znane, ale na bieżący temat, bo o epidemii: Czarną maskę i U czarownicy, wydawane łącznie pod tytułem Zjawy (1928). Publikowanie dramatów to niszowy biznes, bo trochę nieopłacalny, ale czy poezja daje większe zyski? Nie dziwuję się wydawcom, że w sprawie dramatów są raczej niewydawcami – bo nie ma czego wydawać, dramaty współczesne bowiem rzadko da się włączyć do literatury; są to przeważnie lepsze scenariusze; przez „lepsze” rozumiem: bardziej pretensjonalne i mniej zrozumiałe. Na planową stratę zdecydował się krakowski dom wydawniczy Eperons-Ostrogi, znany z wydań Prousta, Derridy, Deleuze’a. Frankofilskie wydawnictwo i frankoimienne, lecz już w jego nazwie kryje się wątek niemiecki. Éperons to książka może i Jacques’a Derridy, ale o Friedrichu Nietzschem. Podziwiam Ostrogi, że nie boją się staroci i tytułów niezyskownych, że są jak „ojciec rodziny, który ze swojego skarbca dobywa rzeczy nowe i stare” (Mt 13,52). Jeżeli dobrze rozumiem, zaczynają właśnie serię dramatyczną i na pierwszy ogień idzie Gerhart Hauptmann. Wydają dużo Handkego, ale Nobla się przyznaje od „takiego dawna”, że niektórzy jego laureaci zdążyli się znaleźć w domenie publicznej.
Haupt/mann
Dzisiaj średnio kojarzony, a za swoich czasów był znakomitością, chodzącą wielkością, potężną osobowością i osobistością, największym z piszących Niemców. „Na Hauptmannie, Ibsenie i Czechowie oparł swój program literacki Stanisławski” (Mayer, s. 96). Taki level wspaniałości nie mógł nie zostawić śladów. Gerharta Hauptmanna znacie Państwo lepiej, niż Wam się wydaje. Nieświadomie, ale znacie. Bo „któż by nie znał mynheera Peeperkorna”? (Łukasiewicz). Targetem tego pytania są czytelnicy Czarodziejskiej góry, a szczególnie ci, którzy przeczytali całą. Pieter Peeperkorn („mynheer” to „pan” po niderlandzku) zjawia się pod koniec książki i do umieralni, zwanej uzdrowiskiem Berghof, wnosi sporą dawkę życia. „Ciekawy człowiek, zjawisko stanowczo nieprzeciętne. I krzepki, i wątły zarazem. […] Po wypiciu kawy czynił, co następuje: jednym ruchem ręki przerywał rozmowę, stwarzał ciszę, jak dyrygent, który nakazuje milczenie zmieszanemu hałasowi strojonych instrumentów i uprzejmym, ale rozkazującym gestem skupia je, aby rozpocząć wykonanie utworu. Wszyscy ulegali tym gestom” (Czarodziejska góra, rozdz. VII, tłum. Władysław Tatarkiewicz).
Mann wzorował Peeperkorna na swoim idolu, którego dzieła potrafił cytować z pamięci.
Hauptmann się rozpoznał w książce („Ubiera w moje buty Holendra, pijaka, specjalistę od trucizn, samobójcę, intelektualnego bankruta, zniszczonego łajdackim życiem, obciążonego workami złota i kwartaną!”, cyt. za: Łukasiewicz, s. 75), Mann się przyznał do pożyczki. Rola gościa uzdrowiska dobrze pasowała do życia Hauptmanna, bo właśnie w domu zdrojowym spędził swe dzieciństwo, lecz nie jako pacjent – jako dziecko właścicieli. Urodził się w Szczawnie Zdroju, które wtedy nazywało się Bad Salzbrunn. Podobno czasem się jąkał (jak Pleszke z Hanusi), czego Mann nie omieszkał podkreślić w dialogach. Podobno mówił przez sen jak biedna Hanusia (por. poniżej). „Dzięki światowej popularności Hauptmann był człowiekiem majętnym – Tomasz Mann dobrze wiedział, co robi, gdy jednej z bohaterek Czarodziejskiej góry kazał się «przejęzyczyć» i nazwać mynheera Peeperkorna «magnesem finansowym» (zamiast «magnatem finansowym»)” (Zatorski). Mann poświęcił Hauptmannowi mowę wspomnieniową w latach 50.: „Do świąt kalendarzowych, rocznic nie przywiązywał nie przywiązywał wielkie wagi. Dla poety – mówił – każdy dzień jest świętem; w jakichkolwiek innych ustach brzmiałoby to sentymentalnie i sztucznie. W ustach tego męczennika snów, cierpiącego dionizyjczyka, było to wielkie słowo” (Mann, s. 471). W zdaniu następnym, którym kończy esej, subtelnie mu wypomina niewalczenie z nazistami (bo tak trzeba by to nazwać: nie poparciem, lecz „niewalką”), a z całego szkicu przebija ambiwalencja: ogromny szacunek połączony z pobłażaniem. Nie jest tajemnicą, że Mann przerósł swego mistrza. „Dzieło Gerharta Hauptmanna próbę czasu przetrwało znacznie gorzej niż pisma jego wielkiego rywala Tomasza Manna” (Zatorski).
„Był wiecznie młody i wiecznie zdrowy jak Goethe” (Mayer, s. 98), ale nawet tacy ludzie czasem umierają. Gerhart Hauptmann zszedł na płuca. Rok wcześniej jego miasteczko stało się za karę (w wyniku wojny światowej) zachodnią składową Polski. Został pochowany w Niemczech w habicie franciszkanina.
Siedem nieszczęść
Pierwotny tytuł, Wniebowzięcie Hanusi, wyjaśnia szczególny status, jaki ma ten dramat w dorobku Hauptmanna. Jest wyjściem z naturalizmu. Zawiązanie akcji jak w polskim pozytywizmie: bieda, że aż piszczy, trauma, mrok, cierpienie. Dziewczynka czternastoletnia trafia do przytułku, bo chciała się zabić, ale jej się nie udało. Hanusia to siedem nieszczęść; umie tylko wyartykułować, że zimno, jeść, boli, boję się. Nie trzeba chyba nadmieniać, że Hanusia to sierotka. Ma tylko ojczyma, który pije i ją bije. Co stanowi wyjście z takiej sytuacji (i wyjście z naturalizmu)? Oczywiście śmierć. To nie żaden spojler, skoro już pierwotny tytuł zdradza zakończenie. Zgon rozegrano tak jak głosi pierwszy tytuł, jak na świętym obrazku, sam Jezus zstępuje z nieba, sądzić żywych i umierających – by zaprezentować teaser sądu ostatecznego. Dramat staje się wizyjny i współczesnym widzom same się kojarzą Anioły w Ameryce. Mamy polski kontekst historycznoliteracki: Stanisław Wyspiański obejrzał Hanusię w Teatrze Miejskim w Krakowie, który dzisiaj jest Słowakiem, i zachwycił się tą sztuką („Hanelą dyszy cała nasza literatura”, napisał zaraz do Rydla).
Bieda jest, o dziwo, estetycznie pociągająca (por. Fiodor Dostojewski i Ken Loach), ale chyba tylko w sztuce, bo w życiu to wiadomo, kijem bym nie dotknął. Myślałem, że wzruszę się w czasie lektury, lecz „tylko” się zachwyciłem, bo autorowi udało się pokazać umieranie dziecka na sposób niełzawy.
„Książę Chlodwig zu Hohenlohe-Schillingsfürst, późniejszy kanclerz Rzeszy, na temat Hanusi miał tyle tylko do powiedzenia: «Potworna grafomania socjaldemokratycznie-realistyczna, podlana do tego sentymentalnym sosem chorej mistyki, niesamowita, denerwująca, w ogóle po prostu obrzydliwa… Musieliśmy pójść po przedstawieniu do Borchardta, aby przy pomocy szampana i kawioru wrócić znowu do normalnego, ludzkiego nastroju»” (Mayer, s. 95).
Ich ból jest nie gorszy niż twój
Z parudziesięciu dramatów Hauptmanna znane wszystkim Iskry (biblioteczka streszczeń) uwzględniają tylko Tkaczy, jego główny hicior. Tytuł nie jest symboliczny. Sztuka opowiada o ówczesnym Bangladeszu, o taniej sile roboczej, o cichych podwykonawcach harujących w branży fashion. Wytwarzają barchan, tkaninę na majtki. Klimat Ziemi obiecanej, książki innego noblisty, ale ukazany od strony wyzyskiwanych, od strony proletariatu. U Reymonta każdy z głównej trójki nie miał wprawdzie nic, ale razem mieli tyle, że starczyło na fabrykę – gdyby się znaleźli w dramacie Hauptmanna, to nawet do kupy razem na nic by im nie starczyło. Rok jest 1844, rok powstania tkaczy śląskich, w którym to roku Karol Marks napisał słynne później Rękopisy ekonomiczno-filozoficzne. Bohater zbiorowy Tkaczy czyni marksowskie odkrycie, że żyje gorzej niż zwierzę, bo nie żyje nawet, lecz istnieje niczym przedmiot, niczym jedna z maszyn, więc jest na przegranej, bo maszyna jeść nie woła. Bohater niby zbiorowy, lecz jasno zarysowany, w jaskrawym kontraście do swojego opresora, również zbiorowego. Dramatis personae dzielą się na wyzyskiwanych i wyzyskujących, co mniej więcej odpowiada podziałowi na dobrych i złych. Nędzę pracowników branży odzieżowej pokazano sugestywnie i przekonująco, a przekonać chce się widza, że tak być nie musi, jak właśnie zobaczył, bo cudzy ból jest nie gorszy niż twój.
To dlatego Joseph Goebbels nazywał Hauptmanna „Goethem związków zawodowych”, księciem poetów klasy robotniczej.
Postępowi twórcy niech się zainteresują Tkaczami Hauptmanna, którzy ukazują prawdziwą niedolę ludzką, a nie czyjeś postproblemy. I niech się łaskawie przejrzą w okrucieństwie posiadaczy. Bo kto zna uczucie bycia wywalanym z pracy i proszenia się o nową, przy lekturze Tkaczy nie da rady się nie wzruszyć.
Tym dramatem jego autor składa hołd swemu dziadkowi, tkaczowi z Gór Sowich. „Już w dzieciństwie uświadomił sobie Hauptmann «pośredniość» swojego pochodzenia społecznego. Więcej: od początku chciał być kimś «pośrednim». […] Napisał w autobiografii: «Przyznaję, że dzięki oparciu, jakie miałem w mieszczaństwie – żyjąc pod troskliwą opieką rodziców – czułem się bezpieczny. A przecież zanurzałem się dzień po dniu w sprawy podwórka, ulicy, życia ludu. Było mi to potrzebne. Schodzenie w dół oznaczało naturalność, pięcie się w górę – sztuczność. Schodzę w dół: coraz wyraźniejsze zespolenie się. Pnę się do góry: coraz większa samotność. Wolność rośnie wraz ze schodzeniem z góry w dół, na drodze wiodącej w kierunku przeciwnym czeka człowieka coraz boleśniej odczuwane skrępowanie»” (Mayer, s. 96).
Ostrogi wznowiły jeden ze starych, uroczych przekładów (a są jeszcze trzy co najmniej), dotąd sygnowany inicjałami tłumacza. Należy pamiętać, że już tekst źródłowy był autoprzekładem, autoadaptacją ze Schlesisch na mowę ludzką. Autor złagodził dolnośląskość tekstu, żeby poprawić jego komunikatywność, bardzo potrzebną w teatrze. Hauptmann był śląskim pisarzem z czasów przed Twardochem, gdy Śląsk wciąż należał do swojego Vaterlandu.
Dziwowisko
Hauptmann był też dramaturgiem w naszym dzisiejszym poniemieckim rozumieniu, to znaczy przepisywaczem. Przerobił Hamleta, który jest od zawsze otwarty na przerabianie, bo sam jest przeróbką. Premiera wersji Hauptmanna odbyła się w grudniu 1927, a „po Nowym Roku” powstały minidramaty Czarna maska i U czarownicy, dwie jednoaktówki pod wspólnym tytułem Zjawy. Autor dalej tkwił w nastroju niesamowitości i widm przychodzących w nocy.
Zjawy brzmią jak Zmory, ale to Zegadłowicza i nie jest dramatem, albo jak Upiory (Ibsen), albo jak Sonata widm (Strindberg). Są to dzieła z późnej, ekspresjonistycznej fazy twórczości Hauptmanna, w której ciemna strona życia – bo ta głównie obchodziła autora Hanusi, jak już Państwo zauważyli – wyraża się mniej dosłownie, lecz równie boleśnie. Rzekłbym: dzieła z fazy „lotnej”, bo pisane „w locie”, w nagłej inspiracji, w rodzaju odlotu. Noszą cechy złego tripa. Zacznijmy od Czarnej maski. Nie chcę nic mówić, ale ta sztuka dzieje się w Bolkowie! NA ZAMKU w Bolkowie. Na XVII-wiecznym zlocie zlatują się lokalni wszyscy, od księdza, przez pastora, po naród wybrany. W środku zabawa, na zewnątrz zaraza, która drogą kropelkową przeniknie przez mury. Towarzystwo czyni żarty międzywyznaniowe i międzyrasowe – z Shylocka, z Otella. Przedstawiciele przeróżnych obozów mogą tłuc się na poglądy, a koniec ich wszystkich jeden, bo wszystkie drogi życiowe, nawet te najzdrowsze, prowadzą do śmierci. Danse macabre na castle party.
Mimo że przekład jest nowy i bardzo udany, czytałem bez przyjemności i bez zrozumienia, ale czytałem w święto Wszystkich Świętych, więc sztuka w temacie. Patetyczny dramat, dobry na operę i tak go wykorzystano (Krzysztof Penderecki). Więcej słów niż sensu, jakby ludziom na mózg padło od tej czarnej śmierci, która panoszy się w tekście. „Dziwne jednoaktowe widowisko. Hauptmannowi chodziło tu widocznie o wywołanie grozy, nie można jednak powiedzieć, że udało mu się ten cel osiągnąć. Widz nie orientuje się w plątaninie niezrozumiałych zrazu epizodów i niemal aż do końca nie wie, o co właściwie chodzi” (Żygulski).
U czarownicy to jednoaktówka na dwoje aktorów o scenografii jak po stuprocentowej obniżce w Ikei: „Tylna ściana się rozpadła, więc ponad resztkami ogrodu francuskiego rozciąga się widok na wody Sundu i małe wysepki. W sali, do której z górnego piętra prowadzą łukowate schody, znajduje się między innymi sterta kartofli, a w niej zanurzony do połowy stary fortepian koncertowy bez pokrywy. W pomieszczeniu walają się narzędzia rolnicze i wznosi się duży stos drewna opałowego. U sufitu wisi ciężki żyrandol. Słychać wystrzały z broni palnej”. Straszy temat satanizmu i pewna niejasność co do sytuacji bytowej niektórych postaci z dzieła: „Oficjalnie, że tak powiem, nie żyła”. Ten dramat też pyta o zdrowie publiczne, ale typu psychicznego. Oglądamy siedmiu mężów pozmienianych w miotły.
Moim skromnym zdaniem cztery wyżej omówione dramaty Hauptmanna proszą się o inscenizacje z „e”, nie „ę” na końcu – o wiele inscenizacji. Czuję, że w teatrze zajaśnieją pełnym mrokiem.
Bibliografia
Gerhart Hauptmann, Hanusia, tłum. Maria Konopnicka; Tkacze, tłum. Gustaw Baumfeld; Zjawy, tłum. Ryszard Wojnakowski, Eperons-Ostrogi, Kraków 2021. Małgorzata Łukasiewicz, Personalia, w: tejże, Dziwna rzecz – pisanie, Biblioteka „Więzi”, Warszawa 2012. Thomas Mann, Gerhart Hauptmann, tłum. Wanda Jedlicka, w: tegoż, Eseje, PIW, Warszawa 1964. Hans Mayer, Gerhart Hauptmann i złoty środek, tłum. Jerzy Koenig, „Dialog” 1962, nr 11. Tadeusz Zatorski, Bądźmy Europejczykami, „Znak” 2020, nr 5. Zdzisław Żygulski, Gerhard Hauptmann. Człowiek i twórca, Ossolineum, Wrocław 1968.