„Balladyna” Juliusza Słowackiego w reż. Konrada Dworakowskiego w OpolskimTeatr Lalki i Aktora im. Alojzego Smolki. Pisze Tadeusz Kornaś członek Komisji Artystycznej VII Konkursu na Inscenizację Dawnych Dzieł Literatury Polskiej „Klasyka Żywa”.
Spektakl przybiera dosyć zaskakującą wizualnie formę (scenografia – Marika Wojciechowska). Prawie wszystko toczy się w przestrzeni zamkniętej białymi ścianami – jak w białym pudełku. Większość postaci ma twarze zdeformowane białymi maskami, a ciała dziwacznymi kostiumami (z anatomicznymi szczegółami, lecz pokracznymi, ze zwisającymi brzuchami, piersiami...) Wizualnie świat przypomina nieco – także poprzez skojarzenia – niemiecki ekspresjonizm. Co mam na myśli? Otóż w jednej z początkowych scen postać – ni to kobieca, ni męska przenosi przez scenę zaszlachtowaną świnię, potem po chwili, odcięte udo, a wreszcie na stole oprawia mięso. To Matka. Na słomie siedzą zaś dwie dziewczyny – również w białych maskach, myziające coś na komórkach i zachowujące się straszliwie infantylnie. To Alina (Anna Wieczorek) i Balladyna (Karolina Gorzkowska). Obie irytujące, zachowujące się jak trochę wulgarne nastolatki, bez nawet krzty szacunku wobec matki. Gdy pojawi się równie infantylny Kirkor – obie lepić się będą do niego dosyć namolnie.
Świat fantastyczny zostaje ukazany w spektaklu także zaskakująco. Goplana (Aleksandra Mikołajczyk) wyłania się z wanny. Ubrana w czarny trochę rybi strój, jak kokon zakrywający całe ciało, z płetwą zamiast nóg. Wygląda jak dziwna poczwara. Pomagają jej się z niego wydobyć ubrani w białe kitle Skierka i Chochlik. Goplana rzeczywiście jest nie z tego świata. Rusza się sztywno, kroki ją bolą, uwierają, mówi z dziwnym łamaniem słów, akcentowaniem.
Adaptacja Balladyny dokonana jest dosyć wiernie, kolejność zdarzeń wydaje się zachowana. Skróty spore, ale nie radykalne. Jednak tej „wierności” tekstowi fabule przeciwstawia się sposób inscenizacji, wprowadzający wciąż to nowe tropy wizualne i aktorskie.
Dodać trzeba jeszcze, że w spektaklu pojawia się sporo muzyki. Bardzo różnej, lecz – znów paradoks – sprawiającej wrażenie dosyć jednorodne. Grabiec śpiewał będzie disco polo, jak w Opolu, zmuszając widzów do rytmicznego klaskania. Goplana będzie zawodziła – jakoś tak na modłę, powiedzmy, Lydii Lunch... Na finał pierwszej części spektaklu zabrzmi weselna ludowa pieśń o chmielu w dosyć ostrej folkowej aranżacji. Zresztą ta scena, także wizualnie, stanowić będzie bardzo wyrazisty element spektaklu. Odwołuje się ona do momentu nakładania czepca na tradycyjnym weselu, ale jest ekspresjonistycznie przemieniona. W spektaklu wstążki panny młodej są czarne, a krąg weselników dosyć przerażający. Przed przerwą następuje więc mocna kulminacja dźwięku i obrazu.
Bohaterowie dramatu tylko niekiedy zdejmować będą maski, jakby następowały chwile odsłonięcia. Ale wcale nie szczęśliwego. Raczej będą to mroczne chwile – okrucieństwa, przemocy, nieszczęścia.
Dworakowski w interpretacji wielu postaci zaskakuje. Grabiec – prostacki chłopiec w dresie z początku przedstawienia, gdy pojawi się w koronie Piastów (splecionej ze słomy, ale ubranej jak korona cierniowa), okryty białym prześcieradłem, przypominać będzie Chrystusa ze znanych przedstawień ikonograficznych. Gdy Grabiec zasiądzie za stołem, będzie to scena ukształtowana jak ostatnia wieczerza. Jak to zinterpretować?! Grabiec jest przecież upity, wulgarny, prostacki... Jaki z niego Chrystus? Ale w spektaklu nie jest to na pewno profanacja, nie będzie szyderstwa z katolicyzmu. Czemu więc taka decyzja reżysera? Mógłbym spekulować, lecz wszystkie pomysły są wieloznaczne. Na pewno Grabiec nie jest postacią czyniącą zło. Chyba jedyną taką w spektaklu. Jest, jaki jest.
Najważniejsza postać to oczywiście Balladyna. Karolina Gorzkowska zbudowała ciekawą rolę. Właściwie jej Balladynę nawet trochę lubimy – potrafi uśmiechać się szczerze, ujmować swoim zachowaniem. Jest jak sympatyczna młoda osoba. Chce wyrwać się z wiejskiego domu, chce być królową, władczynią. Urodziła się nie tu, gdzie chciała – i chce wyprzeć się przeszłości. Morderstwo siostry, wygnanie matki, zabicie Grabca i inne przerażające czyny dzieją się ot tak, bez patosu, bez poczucia przerażenia.
Myślę, że Konrad Dworakowski w swoim przedstawieniu dotknął niebywale istotnego rysu współczesnych przemian zachowań międzyludzkich. Skoro jesteśmy bezgrzeszni, jak sugeruje wszystko wokół, jakie znaczenie ma zło? Po Balladynie, po tej młodej dziewczynie, jej przerażające czyny spływają zupełnie bezboleśnie. Czynione są z wyrachowaniem, lecz ostatecznie bez poczucia, że coś zostaje przekraczane. Osiągnięcie sukcesu to przecież sprawa naturalna, najważniejsza.
Balladyna w ostatniej scenie – gdy sądzi wybranych i wydaje na nieznaną przestępczynię (siebie) kolejne wyroki śmierci – wcale nie zostanie uderzona piorunem, ani nie zginie w inny sposób. Gdy już sąd się dokonał, infernalne czerwone światło wypełni scenę. Za Balladyną pojawi się wielkie pulsujące serce i jak gdyby układ krwionośny. A Balladyna na stole wykona z uśmiechem przedziwny taniec. Wygrała, jest na szczycie i nikt nic nie może jej już teraz zrobić. Ta scena ma coś diabelskiego w sobie. Jest kwintesencją zła. Ale skąd obiektywne zło, skoro dobro i zło zostało unieważnione, skoro człowiek stanowi ostateczną miarę? – zdaje się pytać reżyser.
Balladyna, Juliusz Słowacki, reż. Konrad Dworakowski, Opolski Teatr Lalki i Aktora im. Alojzego Smolki, prem. 26 czerwca 2021.