Międzyludzkie relacje, te łatwe i te trudniejsze, te wesołe i te mniej – na… przyjęciu. „To może być wieczór uczciwości, a może być wieczór zakłamania. Taka jest ludzka natura” – mówi Robert Glumbek*, autor choreografii do pierwszej części spektaklu „Świecie dziwny / Coming Together”, z kultowymi utworami Ewy Demarczyk, Czesława Niemena czy Marka Grechuty. O nietypowym „spotkaniu” różnorodności, akceptacji inności i wierze w lepszy świat z choreografem rozmawiała Magdalena Jagiełło-Kmieciak.
Magdalena Jagiełło-Kmieciak: Gdy pozamykano teatry, odwoływano premiery, niektórzy poświęcili się hobby, ale i nowym projektom artystycznym. A jak na Pana wpłynęła pandemia?
Robert Glumbek: Większość czasu spędziłem w Kanadzie, zamknięty w domu. Sam. To było straszne. Wszystkie spotkania online, kamery, ekrany wykańczały mnie. Gdy nie ma bezpośredniego kontaktu z ludźmi, to wszystko jest bez sensu. Zacząłem nawet mówić do siebie, dziwne, prawda? Ale poświęciłem wreszcie czas sobie, swojemu zdrowiu, ćwiczeniom na kręgosłup, bo wymagał „naprawy”. Przez czterdzieści lat praktycznie nie zwalniałem, dlatego trzeba było to zdrowie podreperować. Teraz, gdy przyjechałem do Opery na Zamku, czuję, że jestem przygotowany psychicznie i fizycznie.
Druga część prapremierowego wieczoru baletów w Operze na Zamku to choreografia Kevina O’Daya. On bada różnorodność społeczną, wychodzi na zewnątrz. Pan wybrał zamkniętą przestrzeń, a w tej przestrzeni przyjęcie domowe. Brzmi fajnie. Na przyjęcie z reguły idzie się z przyjemnością… Pana przyjęcie jest jednak trochę przymusowe?
Tak, jest przymusowe. Zamknąłem ludzi w jednym pomieszczeniu. Zwykłych, normalnie ubranych... Niczym specjalnie się nie wyróżniają. Scenografia też jest dość oszczędna, bo chcę skupić się na międzyludzkich relacjach – ale zawiera sporo symboli. Dużo się mówi o rodzinach pozamykanych w domach, na początku w takiej sytuacji oczywiście jest super, ale później pewne sprawy wychodzą na jaw. Najpierw cieszymy się, że wszyscy w domu, a po pewnym czasie często jeden na drugiego nie może patrzeć. Ta ciągła, ciężka zbytnia „bliskość” sprawia, że człowiek zaczyna mówić prawdę, na przykład aż tak: „nie mogę znieść, jak jesz te pierogi”. Z małych problemów robią się duże i pojawia się prawdziwy konflikt. Ale w moim spektaklu, w zależności od interpretacji, tymi zamkniętymi osobami mogą być członkowie rodziny, może nie… To nie jest najważniejsze. Ważne jest to, co się między tymi ludźmi dzieje. Zaczynają się tworzyć grupy, różnice zdań, a że przyjęcie trwa długo, to – wiadomo – wszystko się może wydarzyć. I dobrego, i złego.
Czyli słowo „przyjęcie” opatrujemy cudzysłowem. Bo ono kiepsko wygląda.
Kiepsko. Zaplanowałem nawet coś, co uzmysłowi bohaterom ten przymus, ciasnotę. Ludzie po prostu będą się dusili, kiedy sytuacja stanie się nie do wytrzymania. Duchota. Chce się wyjść, odetchnąć świeżym powietrzem, a oni nie mogą… Czyli tak, jak powiedziałem wcześniej, sielanka na początku, miło, wesoło, a po jakimś czasie wszystko się rozsypuje. Ludzie odchodzą na bok, bo są już zmęczeni, za dużo ich razem, za długo… Ktoś siedzi sztywno, na nikogo nie zwraca uwagi, obrażony… Całe spektrum ludzkich zachowań w uporczywej izolacji. I wtedy wchodzi tajemnicza osoba, która jeszcze bardziej podzieli bohaterów spektaklu.
To „przyjęcie” jest też odcięciem od świata zewnętrznego. Bohaterowie muszą pokazać i wewnętrzne napięcia, do których dochodzi w izolacji, ale i zarazem frustrację wobec tego, co na zewnątrz. A może warto jednak siedzieć na tym przyjęciu?
No tak. Na zewnątrz hula pandemia. Ale w środku też nie jest miło. To może być wieczór uczciwości, a może być wieczór zakłamania. Taka jest ludzka natura.
Wybrał Pan do tego baletu kultowe piosenki z lat 60. i 70. XX wieku. Z czasu zamknięcia Polski. Ewa Demarczyk, Marek Grechuta, Czesław Niemen. Symptomatyczne.
Oczywiście. W tych piosenkach jest wszystko: tęsknota, nadzieja. I dla starszych, i dla młodszych. Absolutnie wierzę, że każdy widz poczuje tę muzykę. Słuchało się jej za czasów PRL-u, kiedy nie było wolności, byliśmy pozamykani. Gdy w 1987 roku wyjechałem z Polski do Kanady i nie sądziłem, że kiedykolwiek do niej wrócę, ta muzyka dosłownie ratowała mi życie. Byłem sam, bez przyjaciół, i mimo że moim rodzimym kraju hulała komuna, to tęskniłem za nim, za tym swoim światem, za „swoją” Polską. Słuchałem tych piosenek non stop, pozwalały mi się „nie wywrócić”, wziąć nowe życie za bary. I tak prywatnie to one dla mnie – obecnie – w pewien sposób zestawiają, zrównują tamte i obecne czasy. To nawet nie tak, że ja do nich wracam, one wciąż są we mnie. Teraz takich utworów nie ma. Te, które usłyszymy w spektaklu, są ponadczasowe, ja się przy nich rozklejam wciąż tak samo, jak trzydzieści, czterdzieści lat temu. Są tak bardzo polskie, pełne człowieczeństwa. I tak bardzo ważne teraz.
Czyli mamy aluzję do współczesności?
Wszyscy znamy te teksty, jest w nich taka siła, moc. Czy to aluzja? Zostawię widzom tę interpretację. Przy „Karuzeli z Madonnami” kobiety będą tańczyć, szaleć… Mężczyźni będą siedzieć. To chyba coś znaczy, prawda? Utwór „Dziwny jest ten świat”, w którym mowa o tym, jak człowiekiem gardzi człowiek, można uznać jako kwintesencję tego, co obserwujemy na świecie. W ten sposób mamy pewne miejsce jako miejsce zamknięte, skonfliktowane, w którym ludzie boją się inności, dlatego nią gardzą. A gdy gardzą, to atakują.
Bo się boją?
Jasne! Tylko dlatego. Gdy czegoś nie znamy, wolimy tego unikać lub właśnie atakować.
I dlatego pojawia się tajemniczy gość, o którym wspominał Pan wcześniej?
To będzie „ktoś inny”. Ktoś, kogo raczej nie ulicy nie spotkamy, a przynajmniej niezbyt często. Wstrząśnie ludźmi na przyjęciu, bo będzie symbolizował wszystko to, czego się obawiamy. Kto to? Prawdziwy człowiek? Metafora? Z tymi pytaniami będą musieli zmagać się bohaterowie. Z pytaniami i stereotypami. Tak czy siak – ten „ktoś” wprowadza niezłe zakłopotanie do domu, do którego wchodzi.
Kim on jest?
Oparłem się na wątku z „Malowanego ptaka” Jerzego Kosińskiego. To był impuls, luźne, szybkie skojarzenie z tym, co chcę pokazać na scenie. Tytułowy ptak to ptak, któremu z zemsty za niepowodzenia pewien myśliwy maluje pióra na różne kolory i wpuszcza do stada tego samego gatunku. Stado, widząc odmieńca, dziobie go i zabija. I tak jest też u ludzi. Mamy inne kolory skóry, inaczej się ubieramy, a reszta widzi tylko to, co na zewnątrz, nie w środku człowieka i może, i chce wręcz skrzywdzić – za sam wygląd, który tak przecież niewiele mówi o tym, kto jest pod warstwą ubrań mniej czy bardziej kolorowych, mniej czy bardziej ekscentrycznych… Bo wiele osób nie lubi „odmieńców”.
Po co zaprasza Pan „malowanego ptaka” na przyjęcie?
On też nawiązuje doskonale do tego, co dzieje się na świecie. Główny bohater powieści Kosińskiego to dziecko, mały wędrowiec, trafia do różnych ludzi i nie może zrozumieć, dlaczego go nie tolerują, nie kochają. Bo ma ciemne włosy i czarne oczy? A czy „malowany ptak” będzie na przyjęciu zaakceptowany? Tę sprawę też zostawię widzom do przemyślenia. Nie trzeba znać powieści, by zrozumieć, kogo nasz gość symbolizuje.
„Malowany ptak” to głos krzyczący: tolerancji!
Tak. A ta postać pokaże, jak inność potrafi podzielić ludzi. Części nie będzie przeszkadzał, część będzie chciała go wyrzucić. Eskalacja konfliktu. Ale co się dalej stanie – na razie nie powiem. Zdradzę tylko, że nie opuści przyjęcia. Bo chciałbym, żeby wszędzie było tak, żeby nie trzeba było uciekać, gdy jest się innym. W każdym razie będzie to pewne trzęsienie ziemi.
Trzęsienie ziemi?! Zostaną ruiny?
Nie, chciałbym, żeby wszystko skończyło się dobrze. Taką też mam nadzieję. Że wyjdziemy kiedyś z konfliktów, dojrzejemy do akceptacji. „Że ludzi dobrej woli jest więcej” – jak śpiewał Niemen. Jestem idealistą.
Co według Pana stanie się z ludźmi po globalnym „przyjęciu”? Zmienimy się, zredefiniujemy?
Wierzę w ludzi. Żyję na co dzień w Kanadzie, w kraju, w którym doszło do wielkich zmian. Każdy człowiek jest tam sobą, tym, kim chce być. Bez strachu wychodzi na ulicę, nie boi się, że coś złego go spotka za odmienność. Zatem tak, jest możliwe, że się zmienimy. W taki świat wierzę. Mam nadzieję, że uda mi się tym spektaklem dołożyć do tego swoją małą cegiełkę. Bo nam, Polakom, takich cegiełek, a nawet wręcz cegieł bardzo teraz potrzeba.
Dziękuję za rozmowę.
*Robert Glumbek
Po ukończeniu bytomskiej Państwowej Szkoły Baletowej Robert Glumbek dołączył do zespołu baletowego w Teatrze Wielkim - Operze Narodowej w Warszawie jako solista. Tu współpracował z Johnem Neumeierem, Maurice’em Béjartem, Hansem van Manenem, Johnem Butlerem i Konstantinem Siergiejewem. W 1987 roku wyjechał do Kanady, gdzie pracował w Theatre Ballet of Canada, Judith Marcuse Company, Myth Productions i Desrosiers Dance Theatre (do 2000 roku). W latach 2002–2004 występował w Niemczech w Mannheim Ballett, w zespole tym był także pedagogiem baletu. Następnie już jako niezależny artysta i choreograf wrócił do Kanady. Od tego czasu współpracował z: Kevinem O'Dayem, Billem Jamesem, Peterem Chinem, Michaelem Downingiem, Dominique Dumais, Christopherem House’em, Serge’em Bennathanem, Marie Josee Cartier, Holly Small, Learie McNicolls i Teddem Robinsonem. Jego pierwsze projekty choreograficzne współtworzone z Robertem Campanellą to Nothing Twice, inspirowane twórczością Wisławy Szymborskiej i Nine Sentiments Michaela Ondaatje. W roku 2004 został współpracownikiem artystycznym ProArteDanza. W swoim dorobku artystycznym ma wiele uznanych dzieł, w tym m.in. dla Mannheim Ballett, Ballett Vorpommern, Ballet British Columbia, Toronto Dance Theatre, Opery na Zamku w Szczecinie, L'École supérieure de ballet du Québec, HCA, CCDT, Arts Umbrella oraz York University i Uniwersytetu Ryersona w Toronto, gdzie obecnie jest wykładowcą. Był finalistą konkursów choreograficznych w Hanowerze i Stuttgarcie. Otrzymał wiele nagród, w tym tytuł Najlepszego Tancerza Roku (2006) przyznawany przez „Now Magazine”, K.M. Hunter Artist Award i Clifford E. Lee Choreography Award. Był czterokrotnie nominowany do nagrody Dory Mavor Moore, którą w 2010 roku otrzymał wspólnie z Roberto Campanellą za …in between…. W Polsce dwukrotnie otrzymał Teatralną Nagrodę Muzyczną im. Jana Kiepury dla najlepszego choreografa: za Ogniwa (część Pewnego razu teraz (2015) i Dzieci z dworca Zoo (2019) – wystawione w Operze na Zamku w Szczecinie.