Przedwczoraj minęła kolejna rocznica odejścia Joanny Bogackiej — aktorki, której obecność na gdańskiej scenie była dla mnie czymś więcej niż artystycznym doświadczeniem.
Joanna Bogacka d 1979 roku towarzyszyła mi w drodze przez teatr: najpierw, gdy byłem jeszcze studentem, chłonącym Wybrzeże z przejęciem nowicjusza, potem już w dorosłym życiu, gdy świadomie wracałem na widownię, by obserwować, jak jej sztuka dojrzewa, zmienia się i stale zachwyca.
Pamiętam pierwsze role, w których zobaczyłem Bogacką — pełne napięcia i wewnętrznego żaru. Tina z „Kniazia Patiomkina” Macieja Prusa była dla mnie objawieniem: delikatność splatała się z chłodną determinacją, a jej sceniczną obecność odczuwało się, zanim jeszcze wypowiadała pierwsze zdanie. Później przyszła Księżna Zbereznicka Podbereznicka w „Szewcach” Kochańczyka, zagrana z odważną, witkacowską groteską — rola balansująca między ironią a niepokojem. Bogacka potrafiła uchwycić ten jakiś szczególny, trudny do nazwania ton, łączący patos z szyderstwem. Już wtedy było jasne, że nie jest aktorką „jednego sposobu”.
Z okresu studenckiego najgłębiej zapadła mi w pamięć jednak jej Matka Boska w „Betleem polskim”, przejmująca w swojej powściągliwości. Bogacka nie potrzebowała emfazy — potrafiła jednym spojrzeniem wytworzyć na scenie aurę czystości i godności, niemal mistyczną, a jednocześnie pozbawioną sentymentalizmu.
Wczesne lata 80. były dla niej czasem niezwykłej intensywności. Jej Panna w „Sonacie widm” Babickiego miała w sobie strindbergowski niepokój — postać, jakby tworzona z półtonów, z zawieszeń głosu, z drobnych, precyzyjnych ruchów. A w „Ślubie” Majora jako Katarzyna (Matka, Królowa) potrafiła zawładnąć sceną monumentalnością pozbawioną ciężaru — jakby grała postać o ludzkim rdzeniu, ale oplataną przez wyniosłą symbolikę Gombrowicza.
Rok 1982 dopełniła rola Ruth w „Niemcach” w reżyserii Krzysztofa Gordona. Tam zobaczyłem Bogacką w tonacji najtrudniejszej: bez upiększeń, bez metafory, z okrutną prawdą w spojrzeniu. Później jej Mańka w „Panu Damazym” Afanasjewa była pełna scenicznej fantazji, zaś Wąż w „Reportażu z pop-festiwalu” dawał poczucie, że Bogacka potrafi rozpiąć swoją aktorską paletę od groteski po dramat egzystencjalny bez najmniejszego fałszu.
W połowie dekady zaczęła się jej świetna współpraca z Krzysztofem Babickim. Waria z „Wiśniowego sadu” była jedną z najczystszych, najuczciwszych interpretacji tej postaci, jakie dane mi było zobaczyć — surowa, twarda, a jednocześnie przepełniona czułą rezygnacją. Bogacka potrafiła zagrać Czechowa bez ckliwości, a jednocześnie z pełnią emocjonalnej prawdy. W „Operetce” Majora jej Księżna błyszczała szlachetną przesadą, precyzyjnie odmierzonym przerysowaniem, które nigdy nie przechodziło w farsę.
Nie zapomnę jej Zuzu z „Niewinnej grzesznicy”, jednej z najpogodniejszych, a jednocześnie najinteligentniejszych komediowych kreacji tamtych lat. Potrafiła bawić nie tanią ekspresją, lecz idealnym wyczuciem rytmu sceny.
Koniec lat 80. przyniósł kolejne role charakterystyczne i dramatyczne. W „Opowieściach Hollywoodu” Kutza jej Nelly Mann była boleśnie współczesna, pełna goryczy wynikającej z tęsknoty i niespełnienia. A w „Czego nie widać” Frayna pokazała, że potrafi być aktorką farsową z najwyższej półki — perfekcyjnie rytmiczną, świadomą każdego niuansu mechaniki sceny.
W późniejszych latach w jej dorobku pojawiały się postacie coraz bardziej złożone — Lady Croom w „Arkadii”, Pani Borkman u Wiśniewskiego, Szary Anioł w sopockim Atelier. Każda z nich miała w sobie rys szczególny, charakterystyczny dla jej dojrzałego aktorstwa: głęboki spokój, przenikliwą analizę, umiejętność kondensacji emocji. I wreszcie role, które utkwiły we mnie jako widzu już całkowicie ukształtowanym: jej Arkadina w „Mewie” — władcza, pełna pychy, ale i przejmującej samotności; jej Gertruda w „H.” Jana Klaty — mroczna, niepokojąco nowoczesna; jej Respektowa w „Fanta$y” — błyskotliwie ironiczna. Nawet Agafia w „Ożenku” Orzechowskiego miała w jej wykonaniu barwę unikatową: pomiędzy zwyczajnością a groteską.
Ważne było także to, że z czasem stawała się kimś więcej niż tylko aktorką — pedagogiem, przewodniczką młodych, osobą, która swoją czułością i wymaganiami potrafiła kształtować kolejne pokolenia.
Dziś, po latach od jej śmierci, pamiętam ją nie tylko przez pryzmat ról. Pamiętam jej pewność, jej subtelność, jej żelazną konsekwencję i tę niezwykłą umiejętność, by nawet najmniejszej scenie nadać rangę czegoś istotnego. Aktorkę, która budowała swój teatr z inteligencji, ciepła i nieustannej pracy nad sobą. Aktorkę, której się ufało.
Joanna Bogacka była dla mnie jednym z tych ludzi sceny, których tracimy tylko raz — ale których obecność w pamięci, w teatrze, który współtworzyli, trwa dalej. I trwa we mnie, od tamtych lat studenckiej naiwności, aż po dojrzałą świadomość, że miałem szczęście patrzeć na jej sztukę z tak bliska przez ponad trzy dekady.