EN

16.12.2024, 11:59 Wersja do druku

Wspaniałego Stańczyka mieliśmy

Stanisław Tym (1937-2024) był jednym ze sterników masowej wyobraźni, uczył nas dystansu i paradoksalnie niecierpliwej cierpliwości. Pisze Tomasz Miłkowski w „Przeglądzie”.

fot. Ireneusz Sobieszczuk/ PAP

Stanisław Tym był kameralistą. Bawił nieraz publiczność w wielkich salach, nawet podczas kabaretonów na festiwalach piosenki w Opolu, ale zawsze za cenę jakiegoś kompromisu. Albo sala mu wybaczała, mając w pamięci legendarnego „Misia", albo on wybaczał sali, że nie łapała jego puent. Rzecz inna w niewielkim gronie - wówczas Tym kwitł, nie miał sobie równych, czując bezpośredni kontakt z publicznością, jak ktoś, o kim się mawia, że to dusza towarzystwa.

Dość długo szukał dla siebie miejsca, niepewny wyboru życiowej drogi, o czym świadczy kilkukrotna zmiana kierunku studiów - studiował nawet chemię, aktorstwa zaś nie ukończył, podobno za sprawą Jana Świderskiego. Wreszcie przystał do kabaretu studenckiego, początkowo jako ochroniarz w Stodole, klubie Politechniki Warszawskiej, a potem dostawca tekstów i ich wykonawca. Od 1960 r. związał się na kilkanaście lat ze Studenckim Teatrem Satyryków - przez jeden sezon był nawet jego dyrektorem. Tutaj debiutował także jako dramaturg, wystawiając swoją komedię satyryczną „Kochany panie lonesco!" (1968). Po latach krytyk teatralny Jerzy Koenig uznał ten utwór za jedną z pięciu komedii wszech czasów obok „Sługi dwóch panów" Goldoniego i „Szewców" Witkacego, opatrując wybór komentarzem: „lonesco nie wymyśliłby takiego teatru absurdu, jakim nas dręczyła nasza PRL-owska codzienność".

Kiedy Tym sercem i duchem stał się człowiekiem STS, pisywał teksty i występował w innych kabaretach. Najsłynniejszy miał się okazać skecz o fachowcach, napisany na zamówienie Edwarda Dziewońskiego dla kabaretu Dudek, „Ucz się, Jasiu", unieśmiertelniony wykonaniem Jana Kobuszewskiego i Wiesława Gołasa. Kto choć raz słyszał ten dialog, zapamięta na zawsze słowa majstra: „Chamstwu w życiu należy się przeciwstawiać siłom i godnościom osobistom".

Przepustką do szalonej popularności stał się dla Tyma uwielbiany do dziś film Marka Piwowskiego „Rejs" (1970). Zagrał w nim pasażera na gapę, wziętego omyłkowo za osobę służbową, czyli kaowca. Wkrótce dołączył do ekipy Stanisława Barei, aby stać się twarzą jego filmów i współtwórcą scenariuszy, w tym „Misia", w którym brawurowo zagrał Ryszarda Ochódzkiego, prezesa klubu sportowego Tęcza. Jego role i scenariusze filmowe, a wkrótce także utrzymane w klimacie absurdu komedie, okazały się celnym portretem społeczeństwa, które utknęło w marazmie przekrętów, opresji i bezradności.

Taka była komedia „Rozmowy przy wycinaniu lasu" w reżyserii Edwarda Dziewońskiego wystawiona w Teatrze Kwadrat (1975). W doborowej obsadzie prym wiedli Krzysztof Kowalewski jako Siekierowy, Janusz Gajos jako Bimber i Edward Dziewoński jako Gajowy. Autor poprzedził sztukę charakterystyczną dla siebie dedykacją: „Wszystkim karpiom w Polsce poświęcam", i nie trzeba było wielkiej przenikliwości, aby każdy widz i czytelnik wziął te słowa do siebie. To o nas czekających na Wigilię pisał Tym. Komedia doczekała się ponownego wystawienia w Kwadracie i przeniesienia do Teatru Telewizji już w jego reżyserii (1998).

Ale zanim to nastąpiło, Stanisław Tym dał jeszcze jedną celną komedię satyryczną, za której pośrednictwem łapał na gorącym uczynku zapach czasu. To „Pralnia", którą reżyserował w pamiętnym roku 1981 w Teatrze na Woli, gorąco oklaskiwana przez widzów i oglądana niechętnym okiem przez władze. W tej pralni od dawna już się nie prało. Przynajmniej oficjalnie. Pralnia robiła plan przestojów i zwierała szeregi w pozorowanym rejwachu. Czciła przewodniczącą spółdzielczą, baby zbierały się, wspominały, ględziły i podszczuwały. Niewyrafinowany reżim wewnętrzny, oparty na drabinie podległości, utrzymywał jaki taki ład.

W pralni właściwie prał jedynie Stanisław Tym. Prał nasze wspólne brudy, nicował uproszczone wizje świata, przedrzeźniał, robił miny i wywoływał śmiech widowni. Z czasem okazywało się, że nie tylko Tym pierze. Baby też. Po kryjomu, cichcem, aby ujść uwadze nadzorczyń. „Prać się chce", mówiła dramatycznym głosem Barbara Rachwalska. I chciało się jej wierzyć, że nie wygasła jeszcze ochota do prania nie prania, do tego, aby nie zatrzymać się w bezsensownym bezruchu. Pralnia jako metafora. Pyszna sytuacja dla komedii. Sporo jędrnych sylwetek praczek. Galeria postaci napisanych sceną, z wyczuciem jej potrzeb. No i niezwyczajna gratka dla pań, zazwyczaj traktowanych przez dramatopisarzy obcesowo. Tym dawał im w swojej „Pralni" poprać, czyli pograć, a one potrafiły to wykorzystać. Stworzyły świetne role. Barbara Rachwalska, Barbara Horawianka, Halina Łabonarska, Zofia Merle pozostały dłużniczkami Tyma, a on z kolei zadłużył się u nich jako reżyser spektaklu.

Trafił się także rodzynek męski. Jan Matyjaszkiewicz stworzył wystudiowany portret ostrożnego urzędnika. Kierując dochodzeniem w sprawie tajemniczego zniknięcia założycielki pralni, która jakoby popełniła samobójstwo w obliczu groźby likwidacji firmy, zrobił wszystko, aby nie dociekać prawdy.

Tym z odwagą zmiksował rozmaite gatunki i formy. Sporo tu komedii, zwłaszcza w pierwszej, nieco buffonadowej części. Potem odrobina dramatu sensacyjnego, kawałek dramatu psychologicznego z pogranicza parapsychologii i egzystencjalizmu (wątek płci, motyw rekompensaty ułomności), wreszcie kawałek śpiewogry.

Czymże w końcu była ta „Pralnia"? Rozbudowanym skeczem? Wielką metaforą? Próbą znalezienia się tu i teraz, w sytuacji tak dobrze przenicowanej w nocnych i codziennych rodaków rozmowach? Po trosze wszystkim. Zapewne była późnym dzieckiem rozwiązanego już STS, dziedzicząc wiele z tamtej, legendarnej atmosfery spektakli w loży masońskiej przy Świerczewskiego. Czy Tym odpowiadał na najważniejsze pytania tamtego czasu? Na pewno nie i żądać tak wiele byłoby nieporozumieniem. Kilka pytań stawiał, parę razy kazał przejrzeć się w krzywym zwierciadle i apelował do lepszej strony widzów. Tak czy owak, stworzył klimat do refleksji, namysłu, poszukiwania wyjścia z pułapki historii, budując nić porozumienia z publicznością.

Taki klimat udało mu się też stworzyć po latach podczas wieczoru na Małej Scenie w warszawskim Teatrze Powszechnym (4 października 2000), gdzie wraz z Jerzym Derflem prezentował swoje „Zapomniane słowa". Już na początku przeprowadzał test na jakość publiczności, badając, czy jest odpowiednio przygotowana do takiej wersji przedstawienia. Trik miał na celu zadzierzgnięcie zażyłych stosunków z widownią, która, zdawszy egzamin, od tej chwili dawała się wciągać w wędrówkę po tematach i ludziach.

Dziwne w tym wieczorze było materii pomieszanie, nad którym tylko Tym potrafił zapanować. Bezinteresowne wice, cięte kuplety polityczne, grube żarty, piosenka z STS, anegdoty, opowiadanka satyryczne i liczne cytaty z wielkich magów słowa, przywoływane serio. Może niektóre dowcipy już spłowiały (np. opowiadanko o nieudanym romansie Partii z Narodem), ale całość wieczoru na tym nie traciła. Tym zdołał bowiem z rozmaitych składników stworzyć autentyczny, „poważny", jeśli tak można powiedzieć, wieczór kabaretowy. Nawet jeśli czasem mogło się wydawać, że idzie bardziej w stronę publicystyki czy felietonu (które przecież z upodobaniem sam uprawiał) z nieistniejących już tygodników kulturalno-społecznych niż estrady, to kto wie, czy właśnie nie dlatego ten wieczór tchnął świeżością. W powszechnym zalewie estradowej lichoty, chamstwa i zdziecinnienia wieczór Tyma był jak łyk świeżego powietrza.

Wiele w tym wspominaniu Tymowym było goryczy. Świetnie opowiedziana anegdota o Kazimierzu Rudzkim, ongiś usiłującym naprawiać malucha tam, „gdzie nie kradną", to dla satyryka punkt wyjścia do smutnych refleksji i uogólnień o pamięci i uczciwości. Tak jak „drobna" pomyłka wysokiego urzędnika państwowego, który źle policzył pieniądze na podwyżki dla nauczycieli. Albo nad wyraz skromne środki telewizji edukacyjnej - znak czasów, w których to, co ważne, ląduje na szarym końcu.

Cały wieczór sprawiał wrażenie pożegnania z kabaretem w duchu STS-owskim. Tym do tej tradycji zawsze się przyznawał, co więcej, uważał STS za swoją najważniejszą uczelnię. I rzeczywiście, wyniósł z niej poczucie obywatelskiego niepokoju, wyczulenie na niesprawiedliwość i potrzebę przeciwstawiania się złu. To właśnie te zapomniane słowa, których Tym wprawdzie nie wypowiadał na scenie, ale które najwyraźniej patronowały jego spektaklowi.

Tak jak patronowały dialogom w komedii „Ciemny grylaż", napisanej wspólnie z Jerzym Dobrowolskim (1980, premiera na scenie Teatru Rozmaitości w Warszawie), którą niedawno na scenie Och-Teatru przypomniał Cezary Żak (17 marca 2024).

„Ciemny grylaż" powstał przed stanem wojennym. I zachował wszelkie cechy panującego wówczas teatru aluzji. Komedia satyryczna Dobrowolskiego i Tyma opowiadała o rumuńskiej gazecie „Płonąca Żagiew", ale pod tą maską, która pozwalała cenzurze przełknąć niemiłe obrazki z ówczesnej rzeczywistości, pokazywała maniery dziennikarzy i polityków dekady Gierka. Po premierze szybko nastał stan wojenny i komedia trafiła na półkę.

Po latach żarty z tamtych sytuacji mogły się wydawać zwietrzałe, choć takich notabli, zarządców i takie zawsze potrzebne „ludzkie świnie" jak w tej menażerii Tyma/Dobrowolskiego nadal spotykamy, tyle że w innych okolicznościach przyrody. Tym był obecny na premierze, wyraźnie wzruszony. Publiczność przyjęła go owacją.

Staszek Tym rwał się na scenę. Miał to we krwi. Kiedy przed laty spotkaliśmy się w jury festiwalu monodramów w Toruniu, Tym przewodził temu gremium nie tylko jako sędzia konkursowy, ale w równej mierze jako niedościgły gawędziarz, wywołujący kaskady śmiechu. Podobnie było podczas uroczystego wręczenia Nagrody Boya 2010 Januszowi Gajosowi, przyznanej za dokonania teatralne. Stanisław Tym z charakterystyczną dezynwolturą podarował wówczas artyście własnoręcznie namalowany obraz. Podobno było to pierwsze „dzieło", które wyszło spod jego pędzla. Przedstawiało dwie postacie, nieco zielonych drzewek i sporo punkcików, które okazały się osami. Niedzielny malarz swój obraz zatytułował „Gaj os" (gaj, czyli mały las, jak tłumaczył satyryk), co razem daje się czytać jako „Gajos". Żeby jednak nikt nie pomyślał, że Gajos jest kąśliwy jak osa, zacytował Tym zdanie wypisane z tekstu Boya, w którym recenzent chwali cnotę wybaczającego dobra. Tak właśnie widział Tym Gajosa wśród os - jako łagodnego ironistę. A potem nie ustawał w sypaniu anegdotami i monologami, skupiając uwagę zgromadzonych. Życzliwie usposobiony do świata Janusz Gajos, który obserwował z uśmiechem występy kolegi, patrząc mi w oczy, skomentował: „Urodzony aktor".

Wspaniałego Stańczyka mieliśmy.

***

STANISŁAW TYM – (17 lipca 1937-6 grudnia 2024) satyryk, aktor, scenarzysta filmowy, reżyser i komediopisarz. Studiował chemię na Politechnice Warszawskiej i aktorstwo w PWST. Imał się wielu zawodów, był m.in. szatniarzem. W latach 1960-1972 aktor i autor Studenckiego Teatru Satyryków, a w latach 1984-1986 dyrektor Teatru Dramatycznego w Elblągu. Współpracował z wieloma teatrami i kabaretami.

Tytuł oryginalny

Wspaniałego Stańczyka mieliśmy

Źródło:

„Przegląd” nr 51

Autor:

Tomasz Miłkowski

Data publikacji oryginału:

16.12.2024