„Kasta la vista” w reż. Jacka Bończyka w Teatrze Jaracza w Łodzi. Pisze Dariusz Pawłowski w „Dzienniku Łódzkim”.
Masz konto, kartę kredytową, demokrację i sądzisz, że dysponujesz wolnością? Jak w sitcomie unosi się teraz tablica z napisem: „śmiech”.
Sztuka „Kasta la vista” Sébastiena Thiéry’ego, francuskiego aktora i dramaturga, przetłumaczona przez Bartosza Wierzbiętę, zajrzała już na polskie sceny, i przybiera zazwyczaj formę bliskiej farsy komedii z iście kafkowskim bohaterem, popadającym w absurdalne tarapaty w zderzeniu z rzeczywistością stworzoną przez bezduszne instytucje. Jacek Bończyk (który ten tekst wystawiał już w Teatrze Polskim we Wrocławiu), na Scenie Kameralnej Teatru im. S. Jaracza w Łodzi, czyta go w znacznie bardziej mroczny, a i przewrotny zarazem sposób. Nie tyle zabawia widza, czy osacza go groteską, co prowokuje. Nie pozostawiając przy tym zbyt wielu złudzeń. Proces jednostki osamotnionej w zderzeniu z systemem mogliśmy traktować jako ostrzeżenie - którego przecież, dzięki politycznej świadomości, niewidzialnej (ta, akurat!) ręce wolnego, kapitalistycznego rynku, demokratycznej społeczności i odrzuceniu tyranii, wysłuchaliśmy. W nowym spektaklu Jacka Bończyka pobrzmiewa ironicznie wyartykułowana konstatacja, że korporacyjnie wyrażonemu systemowi daliśmy się zawłaszczyć już dawno, w dodatku w przekonaniu, iż dla naszego dobra, siląc się zarazem na inteligenckie dysertacje o bezmiarze naszej autonomii. A jak wiadomo, o krainie mlekiem płynącej najwięcej ryczy krowa bezmleczna.
Jacek Bończyk, jak przyznawał przed premierą, na własny użytek nazwał „Kasta la vista” straszno-śmieszną czarną komedią i w wyważony sposób prowadzi inscenizację pomiędzy odmiennymi nastrojami, systematycznie konfrontując widza z kolejnymi przemodelowaniami emocji i narracji. To opowieść, którą rozpoczyna powszechna sytuacja naszej codzienności: oto do oddziału banku wybiera się w miarę zamożny klient, agent nieruchomości Jacek Kraft, by dokonać większej wypłaty gotówki (ponieważ realizatorzy wprowadzają do spektaklu lokalne realia, dowiadujemy się, że to łodzianin, kawaler, wydający złotówki w bliskich Piotrkowskiej sklepach, lokalach i warsztacie samochodowym). Gdy już zdaje się „witać z siankiem” pracownicy placówki informują go, że w dobie globalizacji, kiedy to kapitał nie ma narodowości (ta, akurat!), instytucję przejęła grupa Bank of India. A to oznacza, że jego pieniądze i społeczne relacje podlegają odmiennym niż dotychczas regulacjom. Od tej chwili naszemu Jackowi krok po kroku odbierane są swoboda i godność, a my z coraz szerzej otwartymi oczami możemy uświadamiać sobie, iż ta surrealistyczna sytuacja właściwie czai się za każdym progiem.
Jacek Bończyk nienarzucającą się reżyserią sprytnie gra z widzem niejednoznacznościami. Nawet, gdy wydaje nam się, iż jesteśmy bezpiecznie ujęci podążaniem za rozgrywanymi na scenie coraz bardziej ekscentrycznymi wypadkami, artysta stawia nas przed pytaniami wykraczającymi poza konwencję spektaklu, które musimy zadać sami sobie. Jak chociażby w wywołującej największe salwy śmiechu scenie z homoseksualnymi podtekstami, przygotowanej i zagranej w dosadnie komediowy sposób. A wszystko po to, by w momencie eksplozji rozradowania wyświetlił się wielki znak zapytania, stawiany przez reżysera: Naprawdę? Co z nami jest nie tak, że w XXI wieku ciągle się z tego tak zaśmiewamy?
Takich błyskotliwych sprzęgnięć czupurnej metody interpretacji tekstu ze zwodzeniem widza elementami obłaskawionych teatralnych estetyk jest w spektaklu znacznie więcej. Kapitalna jest, na przykład, sekwencja z matką Krafta, która przyjeżdża aż z przedmieść Białegostoku, by pomóc synowi. W usadzeniu kobiety na krzesełku, z którego ledwie może ona wystawić głowę nad bankową ladę i iście kabaretowej kłótni rodzicielki i dorosłej latorośli, z rękoma wspartymi na biodrach, jest przecież całe odrzucenie i poniżenie starszych osób przez prącą naprzód nowoczesność oraz odstawienie rodziców na bok przez nie mających dla nich czasu uwikłanych w kariery potomków. Śmiejemy się, by ukryć wstyd?
Intencje reżysera znakomicie podkreślają świetnie budujące przestrzeń i perspektywę scenografia oraz reżyseria światła Grzegorza Policińskiego. Czysta, a zarazem opresyjna swoimi ograniczeniami bankowa sala, tym mocniej oddziałuje na wyobraźnię grozą, która miała zostać rozpętana pod jej podłogą.
Jacek Bończyk mógł sobie pozwolić na poskładanie przedstawienia z wielu płaszczyzn, bo miał do dyspozycji aktorów potrafiących podołać takiemu zadaniu. Całość inscenizacji nałożona została na barki wyśmienitego Mariusza Witkowskiego, który nie schodząc ze sceny musiał przeprowadzić swojego bohatera od życiowej pewności siebie, przez zadziwienie, po przetrącenie kręgosłupa i rozpacz. Aktor czujnie i poruszająco prezentuje całą paletę emocji, wspólnie z Jackiem Bończykiem skutecznie przebijając się przez pułapki tekstu, w którym jego bohater długimi partiami oscyluje pomiędzy podobnymi zachowaniami. Tymczasem Mariusz Witkowski z każdą sceną wydobywa z powierzonej mu postaci coraz więcej, ani przez sekundę nie fałszując tworzy naturalną i szlachetną kreację, by głęboko dotknąć widza finałowym pochyleniem głowy w stuporze i pogodzeniem się z porażką, siedząc w tle opanowanej rozgardiaszem sceny.
Cudownie było zobaczyć na scenie po okresie przerwy znakomitą Bogusławę Pawelec, która samym pojawieniem się w teatralnym banku przywołała to, czym „Jaracz” powinien być, czyli potęgą aktorskiego zespołu, z którym można tworzyć łódzki Teatr Narodowy.
Fenomenalnie idą po swoje, cudownie odważni, a jednocześnie zdystansowani, porywająca wrrrr... zdecydowaniem i wszechstronnością Natalia Klepacka oraz czule minimalistyczny Krzysztof Wach, jako pracownicy banku.
Konieczną dwuznaczność do swojej podwójnej roli wnosi Bogusław Suszka, niepotrzebnie jednak, moim zdaniem, przerysowuje postać Staruszka w pierwszym wejściu.
Bądźmy ostrożni, bo to, co spotkało Jacka Krafta może się przydarzyć każdemu, zaznacza Jacek Bończyk. Być może jednak nie zauważyliśmy tego, iż już nas to spotkało. A tego stanu może nie rozbroić wyłaniająca się spod historii klienta banku mistyfikacja.