Sztuki, które pisze Maciej Wojtyszko, od lat obracają się wokół pytania o najlepszą ścieżkę prowadzącą do wolności. Dotyczy to zarówno indywidualnego losu, jak i dążeń wielkich grup społecznych, klas i narodów.
Na pośredników, wspomagających poszukiwanie sposobu czy gwarancji wolności obiera dramaturg ludzi odgrywających ważne role w historii: pisarzy, poetów, artystów, czasem polityków. Prawie wszyscy znają ich nazwiska. To dobra strategia – w ten sposób budzi zainteresowanie potencjalnych widzów/czytelników, zwłaszcza że zajmuje się epizodami czy związkami nie do końca wyjaśnionymi. Z pomocą tak obranych bohaterów bada, jak to właściwie jest i zadziwia siebie i innych paradoksami przypadków, które kryją się ważnymi wydarzeniami czy odmianami losu.
Lubi zaglądać za kulisy wydarzeń – nie zapominajmy, że jest też wytrawnym reżyserem i korzysta ze swoich uprawnień, kiedy spotyka się z Wojtyszką-dramaturgiem, którego teksty przenosi na scenę. Dość przypomnieć, jak się zaczynał na małej scenie Teatru Narodowego spektakl według „Dowodu na istnienie drugiego”. Nim padło pierwsze słowo, zobaczyliśmy jednego z bohaterów (Cezary Kosiński) wiercącego się na leżaku. Po chwili wstał, zmienił ustawienie leżaka i znowu układał się w pozycji półleżącej. Nie na długo, bo najwyraźniej i ta zmieniona pozycja niezbyt mu odpowiadała. Znowu wstał, manipulował przy ustawieniach leżaka, kładł się, by po chwili znów wstać, ale leżak wówczas się złożył i bohater siadł na rozkładanym taboreciku, przystawce do leżaka. Tym wiercipiętą okazał się Sławomir Mrożek. Próżno by jednak szukać tej sceny w tekście dramatu – to już zasługa reżysera Wojtyszki, który dopełnił własny tekst scenicznym działaniem, tak jak aktorzy ucieleśniali bohaterów, nadając im charakterystyczną barwę. Tak więc sztuką reżyserską Maciej Wojtyszko sugestywnie przekonuje do potencjału scenicznego swoich dramatów.
Opublikowany właśnie zbiór sześciu dramatów pod tytułem „Deprawator i inni” za głównego przewodnika w walce z historią o swoje miejsce i wolność uznaje Witolda Gombrowicza, tytułowego bohatera sztuki „Deprawator”. Trzeba przyznać, że to osobliwy „deprawator” skoro jego ostatnie słowa w sztuce, skierowane do następców brzmią: „Nie lawiruj, płyń prosto pod wiatr”. To rodzaj przesłania, może nawet przykazania artystów i nie tylko artystów. Gombrowicz zaleca nonkonformizm jako postawę, która daje luksus patrzenia sobie prosto w twarz, nawet jeśli maskuje to kabotyństwem i skrajnym egocentryzmem.
Wojtyszko, reżyser, dramaturg, autor uwielbianych książek dla dzieci, lubi pisać o takich „deprawatorach, czyli artystach i pisarzach. Dowiódł tego zwłaszcza w takich smakowitych dramatach jak m.in.: „Bułhakow”, „Chryje z Polską, czyli rzecz o Stanisławie Wyspiańskim”, „Kraina kłamczuchów” (o Petrarce i Boccaccio) czy „Całe życie głupi” (o Bałuckim). W nowym zbiorze także rojno od wielkich nazwisk, można dostać zawrotu głowy. W „Deprawatorze” z Gombrowiczem spotyka się Czesław Miłosz i Zbigniew Herbert. W „Dowodzie na istnienie drugiego” Gombrowicz konfrontuje się ze Sławomirem Mrożkiem, choć u spodu tych misternie zrekonstruowanych związków między pisarzami snuje się założenie zawarte w tytule – idzie o potwierdzenie obecności tego Drugiego, o jego odczucie i wyodrębnienie, słowem o wyjście poza opłotki własnego „ja”. W „Fantazji polskiej” króluje mistrz fortepianu Ignacy Paderewski. W „Narodzinach Fryderyka Demuth” spotykamy w życiu codziennym twórców ruchu komunistycznego: Fryderyka Engelsa, Karola Marksa i Wilhelma Liebknechta. W „Bablu” – autora nieśmiertelnej „Konarmii”, a w „Baronie Münchhausenie dla dorosłych” niezrównanego łgarza, współautora własnej legendy.
Maciej Wojtyszko podąża tropem znanych postaci wypatrując w ich życiorysach momentów niejasnych, czasem zwrotnych, a najchętniej ukazując, jak historia z nimi igrała. Albo oni z historią. Jest w tej dziedzinie nie lada mistrzem, błyskotliwym detektywem wydobywającym paradoksy historii, które bywały katalizatorem przełomowych wydarzeń. Dowodem na to niech będzie pewien krem do twarzy, którego receptura udostępniona przez Helenę Paderewską prezydentowej Wilsonowej bez wątpienia przyspieszyła powstanie deklaracji prezydenta o prawie Polski do samostanowienia. Wojtyszko zaprzecza, że poszukuje takich paradoksalnych sytuacji. Trafia na nie podobno przypadkiem. Myślę jednak, że to nieprzypadkowe przypadki – gdyby nie szczególna wrażliwość autora na tę „przypadkowość” zapewne wiele dramatów Wojtyszki nigdy by nie powstało. W zasadzie wszystkie pomieszczone w tym tomie utwory przeszły pomyślnie próbę sceny. Piszę „w zasadzie”, bo „Narodziny Fryderyka Demuth” na razie miały tylko premierę telewizyjną, a „Babel” doczekał się jedynie premiery radiowej, mimo że (o, paradoksie!) to utwór z bodaj najdokładniej opisaną w didaskaliach wizją przedstawienia. Może właśnie te szczególne wymagania zaznaczone w opisie, a także kosztowna spora obsada sprawiły, że „Babla” jeszcze na scenie nie zobaczyliśmy, a szkoda, bo i w tym utworze historia pokazuje język. To zresztą już w warstwie faktograficznej gotowy scenariusz, którego bohaterami na tle wojny posko-bolszewickiej są rosyjski pisarz Izaak Babel (podówczas na służbie u Budionnego jako tłumacz) i amerykański lotnik Merian Coopper, Ten drugi to ochotnik walczący po polskiej stronie, a teraz jeniec przeznaczony do likwidacji, ocalony od niechybnej śmierci przez żonę Budionnego i Babla. To ocalenie po latach miało kosztować Babla życie, bo uratowany lotnik w swoich opublikowanych wspomnieniach podał okoliczności ucieczki. Wprawdzie nazwisk pomocników wprost nie wymienił, ale to, co napisał, wystarczyło, aby żona Budionnego trafiła do psychuszki, skąd już nigdy nie wyszła, a Babel został zamęczony przez NKWD. Cooper zostawił ślady w Polsce – jego nieślubnym synem miał okazać się Maciej Słomczyński, ale o tym detalu wspomina Wojtyszko tylko w przypisie.
Zebrane w tomie „Deprawator i inni” dramaty to, oczywiście, sztuki do grania. Ich sukcesy sceniczne to potwierdzają. Ale to też sztuki do czytania. Napisane piękną polszczyzną, czasem celowo zrytmizowane (sztuka o twórcach ruchu robotniczego napisana została misternym białym wierszem), z wyrazistymi portretami bohaterów, nie liczą się z opiniami, że tradycyjnego dramatu nie da się już dzisiaj napisać. Wojtyszko dowodzi, że się da, i to jeszcze jak, pod warunkiem, że postacie mają naprawdę coś istotnego do powiedzenia. Tak jest z całą pewnością w przypadku sztuki o Münchhausenie. Maciej Wojtyszko napisał sztukę o Münchhausenie na emeryturze nie po to, aby bawić publiczność (co zresztą zawsze czyni wybornie). A przynajmniej nie przede wszystkim po to, ale dlatego, by poważnie porozmawiać o potrzebie wolności.
O potrzebie niepodległości ducha, która jeśli zostanie zduszona albo niespełniona, doprowadzi to niechybnie do nieszczęścia w skali jednostkowej i masowej. Nie trzeba wielkich potwierdzeń i odniesień historycznych, aby tego dowieść. Sztuka pisana na rok przed inwazją rosyjską na Ukrainę w sposób niemal proroczy ukazywała cynizm władzy mającej na widoku panowanie nad bezbronnymi jednostkami, ze szczególną energią oddającej się prześladowaniom tych, którzy nie ulegli jej manipulacjom.
Tytułowy bohater lepi świat, aby był choć odrobinę lepszy od tego, który jest naprawdę, a przede wszystkim, aby był niepodległy i niezależny. O tym traktuje monolog finałowy wypowiadany w przedstawieniu Teatru Narodowego (reżyserowanym przez Macieja Wojtyszkę) przez Jana Englerta nie tyle sugestywnie, ile w sposób bez mała natchniony. To on sprawia, że ten pozorny łgarz nad łgarze staje się bohaterem idącym przez świat z pochodnią wolności. Bez ostentacji nadmiernej i wrzasku, ale jednak z fajerwerkami, na które tak oczekuje gawiedź. Toteż na sam koniec Baron, wprawdzie nie ciągnąc się za harcap, ale mocą technicznej teatralnej sztuczki będzie się unosić w powietrzu niczym w nieboskłon wstępujący święty łgarz.