Rozmowa Z Michałem Janickim, aktorem, twórcą obchodzącego 20-lecie działalności Teatru Kameralnego w Szczecinie, jednego z pierwszych w Polsce prowadzonego nie przez instytucję.
Pamiętasz, jak to się wszystko zaczęło?
Od szczęśliwego zbiegu okoliczności. Ponad dwadzieścia lat temu, w Teatrze Polskim, zaraz po przedstawieniu (a graliśmy wtedy „Rewizora") na wieczornej biesiadzie aktorów i publiczności, jeden ze szczecińskich biznesmenów zaproponował mi prowadzenie teatru. Chciał, aby powstała taka mała scena w piwnicy przy ul. Podgórnej. W pierwszym momencie wziąłem to za żart. Ale okazało się, że on mówi o tym całkiem serio. Pokazał mi to miejsce w tej piwnicy. Było całkiem klimatyczne. Udało się też powołać stowarzyszenie STPS, które zaproponowało mi prowadzenie teatru pod względem artystycznym, a oni mieli się zająć sferą merytoryczno-prawną. I zagraliśmy tam pierwsze przedstawienie. Właściwie to była raczej taka rozbiegówka, aby zorientować się, czy publiczność szczecińska kupi tę inicjatywę. Pamiętam, że pokazaliśmy „Nerwy szminek". To był raczej program rozrywkowy, taka składanka. Wzięli w nim udział Katarzyna Sadowska, Olga Adamska, Sławomir Kołakowski i Magda Skrzypczak.
Spodobało się publiczności?
Naturalnie. Na premierę przyjechał do nas Jerzy Gruza. Jemu też się spodobało. Pochwalił miejsce, aktorów no i oczywiście atmosferę, którą udało się nam tam stworzyć. Namówiliśmy go, aby pomógł nam wystawić pierwszą sztukę. Tak został ojcem chrzestnym naszego nowego teatru.
To było „Morderstwo w hotelu”?
Jerzy Gruza zajął się reżyserią spektaklu. A główne role zagrali Olga Adamska, Mirosław Kupiec i Michał Janicki, czyli ja. To opowieść o małżeństwie i tym trzecim. Co prawda to małżeństwo było za każdym razem inne, w innej konfiguracji, ale za każdym razem planowało zabić tego trzeciego. A działo się to w tym samym hotelu, tego samego dnia, dokładnie w dzień zwycięstwa. Mnie się ta sztuka spodobała od pierwszego momentu, ale podobno w Warszawie nie cieszyła się zbytnią estymą. W Szczecinie była wielkim sukcesem.
Długo teatr miał swoją siedzibę przy ul. Podgórnej?
Graliśmy tam z siedem lat. Ale w pewnym momencie tę piwnicę zaczęliśmy dzielić z klubem Patio. Dla teatru nie było to komfortowe. Zaczęliśmy szukać innego miejsca.
Znaleźliście?
Trochę to trwało. Ale w międzyczasie Teatr Kameralny zaczął żyć swoim życiem, przede wszystkim jako instytucja. Znaleźliśmy nowe miejsce w Dessie przy pl. Żołnierza Polskiego. To było urocze miejsce, bo publiczność siadała na starych, zabytkowych krzesłach, piła herbatę w starych filiżankach, a niektórzy z naszych widzów szczególnie sobie chwalili tę miejscówkę, bo mówili, że otaczani są starszymi niż oni sami przedmiotami. Niestety, rynek robi swoje i po kilku latach Dessa zniknęła. Ale my znaleźliśmy nowe miejsce - z tyłu tego sklepu, w takiej przybudówce, wręcz magazynie. Wyremontowaliśmy je. Graliśmy tam kilka sezonów.
Kto był pomysłodawcą sceny w Bramie Portowej?
Też był to przypadek. Któregoś razu przejeżdżałem koło Bramy Portowej i zobaczyłem duży napis, że Cepelia, która miała tam swój sklep, właśnie się likwiduje. Wszedłem do środka (a jechałem wtedy rowerem, bo gdybym jechał samochodem, to bym tego nie zauważył), a panie mówią, że już się pakują, że im umowa z miastem na wynajem pod sklep się już kończy. Od razu zadzwoniłem do prezydenta Krzystka. Spytałem o to miejsce. W tym czasie jedna ze szczecińskich gazet zrobiła wśród czytelników ankietę, co oni by chcieli, aby powstało w Bramie Portowej. Okazało się, że pomysł wykorzystania jej na siedzibę teatru spodobał się najbardziej. Magistrat ten pomysł zaakceptował, marszałek też przyklepał. I tak mamy Teatr Kameralny w Bramie Portowej.
Trudno się prowadzi teraz teatr prywatny?
Kameralny nie jest dosłownie teatrem prywatnym. Prowadzi go stowarzyszenie, ale my nie żyjemy ze stałych dotacji miasta, urzędu marszałkowskiego, wojewody. Owszem dostajemy dotacje, ale małe, nieregularne. Żyjemy z biletów, sponsorów. Ja bym sobie w ogóle z czymś takim jak finanse teatru nie dał rady. To moja żona Zosia i Piotr Garus, którzy działają w stowarzyszeniu, trzymają kasę.
Teatr Kameralny to jeden z pierwszych prowadzonych nie przez instytucję.
Chyba byliśmy trzeci w Polsce. Parę lat wcześniej powstał teatr w Toruniu. A Zofia pomagała też założyć teatr w Sopocie. A ja dowiedziałem się, że moja Zosia potrafi zakładać teatry. Pamiętam, że wtedy Jerzy Gruza powiedział: „Zosiu, ty powinnaś być żoną ambasadora, bo dyplomacja to twoja mocna strona".
I się spełniło.
Tak, bo ja niedawno zostałem ambasadorem Renaulta (śmiech). Dostałem samochód.
Podobno dostałeś też medal?
Dostałem kilka. Jeden od kolegi z garderoby - „Paplanina roku", drugi, poważny, od marszałka i trzeci medal, który codziennie noszę po domu i do kościoła - „Za ofiarność i nadwagę".