EN

13.03.2023, 08:46 Wersja do druku

Wojciech Faruga: realizując operę „Maria de Buenos Aires”, nawiązuję do „Dziecka Rosemary”

Opowieść o Marii z Buenos Aires skojarzyła nam się z Rosemary i tą książkową i tą znaną z filmu Romana Polańskiego „Dziecko Rosemary”. Zaczynamy naszą opowieść w miejscu, w którym Roman Polański ją skończył - powiedział PAP reżyser Wojciech Faruga o swojej realizacji opery Astora Piazzolli.

fot. Paweł Paprocki, archiwum artystyczne Teatru Narodowego

Premiera opery "Maria de Buenos Aires" Astora Piazzolli w reżyserii Wojciecha Farugi odbędzie się 16 marca w Teatrze Wielkim - Operze Narodowej.

PAP: To pana pierwsze przedstawienie operowe. Czemu właśnie "Maria de Buenos Aires"?

Wojciech Faruga: Wybór opery był wynikiem moich rozmów z dyrektorem Mariuszem Trelińskim. Zaproponował mi ten tytuł i zapytał, czy znajduję w nim coś interesującego dla siebie. Przesłuchałem operę, przeczytałem libretto i stwierdziłem, że to absolutnie fantastyczny materiał dla mnie, dla teatru. Nie jest to dzieło oczywiste w repertuarze opery, natomiast daje niezwykłe możliwości. Oprócz warstwy muzycznej bardzo interesujące jest stricte poetyckie libretto, pozostawiające dużo pola dla wyobraźni, a w swoim surrealizmie i fantazji - niezwykle pociągające.

PAP: Jakie wyzwania stoją przed reżyserem teatralnym, który zaczyna zajmować się operą?

W.F.: Tak naprawdę uczę się wszystkiego od początku. Mimo że od kilkunastu lat pracuję w teatrze, od paru tygodni, kiedy zaczęliśmy próby, czuję się jak debiutant. Z jednej strony opera jest dużo bardziej skodyfikowana niż teatr dramatyczny, natomiast w pracy z konwencją operową paradoksalnie jest ogromna wolność. Różnica polega na tym, że w teatrze nawet biorąc tekst dramatyczny, to na reżyserze i ekipie współtworzącej spektakl leży wypracowanie timingu i czasu trwania. W operze czas trwania jest ściśle określny muzyką. Spektakl ma ją konkretyzować w obrazach. Więc to, co robimy jest zawsze bardzo służebne wobec muzyki.

PAP: Jaka będzie pana "Maria de Buenos Aires", tradycyjna czy ma pan innowacyjną koncepcję?

W.F.: Innowacyjność koncepcji będzie mógł ocenić ktoś, kto mój spektakl obejrzy. Nie komplementowałbym sam siebie, zwłaszcza na tym etapie. Natomiast rzeczywiście dzieło to ze względu na sławę Astora Piazzolli ma silną tradycję inscenizacyjną, której bliżej do rozrywkowego wieczoru z tangiem, niż dzieła operowego. My staramy się zbudować podchodzić do niego jak do opery. Pokazujemy historię bohaterki, która przezwycięża swoje traumy, swoją przeszłość, by narodzić się jeszcze raz, tak jak chcieli autorzy tego dzieła. Jeśli znają państwo tradycję wystawiania tego utworu, to to, co państwo zobaczą na scenie Młynarskiego w Teatrze Wielkim - Operze Narodowej, będzie od niej odbiegało. Natomiast mam poczucie, że bardzo staramy się być w zgodzie z muzyką i librettem, natomiast jak to bywa z librettami, które wyrastają z ducha surrealizmu, pozostawiają one pewną wolność, jest w nich dużo białych plam, które wymagają konkretyzacji i tym zajmujemy się od paru miesięcy.

PAP: Ale zobaczymy tango na scenie?

W.F.: Jeżeli chodzi o tango, to ważne jest dla nas, że opowiadamy tę historię z punktu widzenia Europy. Musimy być ostrożni, aby nie patrzeć na Amerykę Południową przez pewne filtry kolonialne. Klisze takie jak tango, jak figura macho obciążone są rzeczywiście symptomami procesu kolonialnego: seksualizacją, fetyszyzacją i estetyzacją. Sięgamy do rdzenia tanga, to znaczy do emocji i przeżycia, do tańca, który na początku wykonywany był przez samych mężczyzn. I rzeczywiście w spektaklu zobaczycie państwo szóstkę tancerzy. Jeżeli spodziewacie się państwo róży w zębach, czerwonych i czarnych falban, to muszę państwa rozczarować, tego nie będzie. Natomiast, jest to spektakl bardzo mocno oparty na ciele, na ruchu.

PAP: Był pan w Argentynie?

W.F.: Byłem w Buenos Aires.

PAP: Jak to pomogło panu w tworzeniu tego spektaklu?

W.F.: Dwa razy byłem w Ameryce Południowej, obie te podróże odcisnęły duże piętno na tym spektaklu. Moja wizyta w Buenos Aires rozpoczęła się od wieczoru z tangiem dla turystów, gdzie były te słynne róże w zębach i falbany, taki rodzaj tanga w wersji konsumpcyjnej. To było tango do kotleta. Byłem dość mocno zażenowany tym, co zobaczyłem. To było tuż przed Wielkanocą, więc tego wieczoru trafiłem na drogę krzyżową na jednej z głównych ulic Buenos Aires - Avenida de Mayo. Razem z procesją szedłem dość daleko. Z tej procesji przyjaciele wciągnęli mnie później do autentycznego klubu tanga i to, co zobaczyłem, było absolutnym zaprzeczeniem tanga dla turystów. Ludzie powyżej 70. roku życia tańczyli w ogromnym skupieniu, w powadze, w pewnej subtelności i namiętności, ale też w ogromnym spokoju. To sprawiło, że zrozumiałem, że tanga należy szukać poza pierwszymi skojarzeniami, kliszami.

Druga podróż do Ameryki Południowej, tym razem do Brazylii, pomogła mi zrozumieć złożoność i synkretyzm libretta. Odwiedziłem miejscowość Alto Paraíso de Goiás. To miejsce przy parku narodowym, gdzie współegzystują wszystkie możliwe kulty religijne. Jest tam oczywiście Matka Boża, Izyda, bóstwa hinduizmu, jest tam też UFO, bo miejscowi wierzą, że pobliska dolina Valle de la Luna jest miejscem lądowania UFO. Niezwykłe było, że to, co z naszej, europejskiej perspektywy jest kompletnie oddzielone i nie może istnieć razem, tam w pełni koegzystuje. Pewne inspiracje z Alto Paraíso znajdują się w tym spektaklu. Rozumienie Ameryki Południowej jako miejsca ścierania się i konglomeracji różnych kultur i religii jest też dla nas bardzo ważne w rozumieniu tej dziwnej historii o sekcie satanistów składającej w ofierze Marię, która następnie odradza się ponownie.

PAP: Co zobaczymy na scenie?

W.F.: Nasz spektakl podzielony jest na dwie części. Pierwsza odgrywa się w przestrzeni realnej, w której zaczynamy i kończymy, a później akcja przenosi się w głąb pamięci i snów Marii de Buenos Aires.

PAP: Jak poprowadzi pan wątek sekty? Może są jeszcze inne inspiracje, które wykorzystał pan w spektaklu?

W.F.: Na samym początku, próbując skonstruować fabułę, opowieść o Marii z Buenos Aires skojarzyła nam się z Rosemary i tą książkową i tą znaną z filmu Romana Polańskiego "Dziecko Rosemary". Zaczynamy naszą opowieść w miejscu, w którym Roman Polański ją skończył. Jesteśmy w Buenos Aires, ale pierwsza scena bliźniaczo przypomina ostatnią scenę "Dziecka Rosemary", natomiast w przeciwieństwie do niego, pokażemy w finale, jak wygląda postać dziecka w kołysce.

Źródło:

PAP