EN

3.04.2023, 13:03 Wersja do druku

Wierzyć się nie chce (nikomu)

„966 czyli zmierzch bogów” Jarosława Murawskiego w reż. Marcina Libera w Teatrze Fredry w Gnieźnie. Pisze Adam Domalewski w portalu Teatrologia.info.

fot. Dawid Stube / mat. teatru

Niełatwo jest stworzyć własną mitologię, a tym bardziej kosmogonię. Chcąc wprowadzić nas w świat słowiańskich wierzeń, twórcy przedstawienia 966 czyli zmierzch bogów wykorzystują więc fragmenty Mitologii słowiańskiej Jakuba Bobrowskiego i Mateusza Wrony, która to książka jest właśnie taką próbą „wskrzeszenia” panteonu słowiańskich bóstw. Początki świata opisane przez autorów sięgają walki prabogów Peruna i Welesa o panowanie nad ziemią. W odnośnym fragmencie Mitologii czytamy: „Tak to z odbicia pierwszego boga narodził się bóg otchłani. Siedzieli w łodzi, przyglądając się sobie z ciekawością. Weles był bardzo do Peruna podobny. Ciało miał mocne i pierś potężną, oczy bystre, ale ciemne i głębokie jak morze. Perun pomyślałby, że drugiego siebie stworzył z własnego odbicia, gdyby nie czarny włos i broda przybysza”.

Brzmi to wszystko – przyznajmy – mocno naiwnie i ilustracyjnie. Literatura tego rodzaju, wyraźnie fantastyczna i bardzo narracyjna, jest dla teatru kłopotliwa, stąd jedynym chyba wyjściem było opowiedzieć dzieje Peruna, Welesa, Mokoszy i Swaroga za pośrednictwem otwierającego spektakl monologu w wykonaniu Martyny Rozwadowskiej. Po sprowadzeniu na ziemię słowiańskich bóstw i rytualnym tańcu wokół wystawionych ku ich czci posągów zaczyna się zatem zasadnicza część przedstawienia, zgoła inna – wypełniona dialogami, krótkimi, często komicznymi, scenkami, która w dodatku zagrana jest na wskroś ironicznie: nieomal bez jakiejkolwiek naiwnej (?) wiary, że mieszkańcy piastowskiej ziemi mogli w cokolwiek naprawdę wierzyć – przedtem lub potem.

Tak więc na scenie sprowadza się – który to już raz w ostatnich latach? – sprawy wierzeń, kultu i mitu do walki o władzę i dominację, ukazując je w karykaturalnym świetle. Pojawia się tu także element krytyczny: po przybyciu do kraju nadwarciańskiego biskup Jordan (Roland Nowak) zamienia się krucyfiksami z Welesem (Michał Karczewski), otrzymując pastorał z odwróconym krzyżem. To kluczowa scena przedstawienia: słowiański bóg ciemności przemianowany zostaje na szatana, którego znak dzierży teraz przedstawiciel wysokiego duchowieństwa, mający ochrzcić Polskę.

966 czyli zmierzch bogów Jarosława Murawskiego przedstawia chrystianizację jako proces podwójny: z jednej strony ma miejsce religijna (i polityczna) kolonizacja – wrogie przejęcie duchowych (i materialnych) zasobów połączone z wykorzenieniem ludzi; z drugiej w najlepsze trwa też inkulturacja – upodobnienie niektórych świąt, wyobrażeń czy wierzeń do pogańskich wzorców. Gdy nowa wiara zwycięża, obala stare posągi i niszczy dawne dziedzictwo – co zostaje ukazane bardzo dosłownie (rzeźby i postumenty poświęcone pogańskim bóstwom zostają obalone i opakowane w foliowe worki) – a następnie pewną ręką sięga po profity należne władzy.

Ale nawet bardziej niż refleksją historiozoficzną gnieźnieńskie przedstawienie Marcina Libera zainteresowane jest współczesnością – bieżącymi sporami i walką polityczną, w czym przypomina powstały dziesięć lat temu w Wałbrzychu jego spektakl Na Boga!, również oparty na dramacie Murawskiego. W dialogach roi się od współczesnych aluzji dotyczących już nie tylko przewin instytucjonalnego Kościoła, ale też posunięć rządzącej partii. Publicystyczne nawiązania dotyczą więc choćby 13 i 14 emerytury (widzianej jako element społecznej korupcji) czy trwającej walki o prawa kobiet (chodzi rzecz jasna o wyrok Trybunału Konstytucyjnego i czarne protesty z 2020 roku). Przewód myślowy, jaki proponują nam twórcy, jest czytelny i dość jednostronny: to, jak dziś wygląda Polska, jest ich zdaniem bezpośrednim skutkiem wkroczenia na nasze tereny chrześcijaństwa, które przyniosło ze sobą same nieszczęścia. Że jednak inne kraje obrały po drodze odmienną trajektorię pomimo rzymskokatolickiego dziedzictwa? Że przez 1000 lat naszą historię kształtował nie tylko Kościół? Że w czasach średniowiecza chrześcijaństwo było w swoim kulturowym zenicie? – o tych prostych kontrargumentach nikomu nie chce się pamiętać (podobno łatwiej jest wierzyć).

fot. Dawid Stube / mat. teatru

W porządku, Gniezno na miejsce dekonstrukcji chrześcijańskiego mitu założycielskiego Polski (w duchu Niesamowitej słowiańszczyzny Marii Janion, której nazwisko pada ze sceny) nadaje się świetnie. Drażni mnie jednak rozdźwięk, jaki pojawia się w inscenizacji Libera między tekstem Murawskiego a warstwą plastyczną przedstawienia. Jest ona bardzo bogata: to zarówno wyświetlane niemal cały czas cyfrowe projekcje autorstwa Wojciecha Kucharczyka, jak i efektowna scenografia (scena na początku przedstawienia zostaje pokryta grubą warstwą piany), a także barwne, baśniowo -mitologiczne kostiumy (duże pole do popisu miał tu Mirek Kaczmarek). Gdy dodamy do tego wyraziste, ostre światła, uzyskany efekt jest wręcz ezoteryczny. Można powiedzieć, że oprawa wizualna spektaklu sama w sobie stanowi pochwałę mitotwórczych, kreacyjnych zdolności człowieka. Tajemnicze symbole i boskie wizerunki wygenerowane przy pomocy sztucznej inteligencji, mitologiczna piana wylewająca się ze sceny, fluorescencyjne makijaże i amulety noszone przez aktorów zdradzają fascynację światem bogów (tych czy innych), głębią i zakresem religijnego znakowania. W tym nagromadzeniu efektów całość staje się wprawdzie kiczowata, ale pozostaje jednak na swój sposób wzniosła (by przywołać choćby zbiorowe choreografie), a wówczas nijak nie komponuje się z dyskursywną częścią przedstawienia, w której króluje zgrywa, prześmiewczość i ironia (zdarzają się nawet chwyty kabaretowe – w księżniczkę Dobrawę kampowo wciela się Wojciech Siedlecki). Wiele spośród tych scenicznych gagów można jednak określić jako dowcipy z długą brodą.

Nastrój zmienia się w drugim akcie, w którym ogólna wesołość ustępuje pod naporem strachu i religijnej przemocy przyniesionych przez Jordana z Rzymu. Dramaturgicznie 966 czyli zmierzch bogów przypomina niedawne, dyplomowe przedstawienie wyreżyserowane przez Libera w Teatrze Collegium Nobilium Prawdziwy norweski black metal na podstawie tekstu Michała Kmiecika (utrzymanego w tej samej poetyce, co 966… Murawskiego). Tam również pierwszy akt upływał pod znakiem komediowości, którą stopniowo zastępował nastrój bardziej mroczny i niepokojący, kiedy okazywało się, że antykulturowe hasła głoszone na scenie ekstremalnego metalu niektórzy biorą na serio. Gdy przedmiotem przedstawienia była popkultura końca XX wieku, całość broniła się naprawdę dobrze. Tutaj jednak twórcy starają się odnieść do dziesięciu wieków dziejów państwowości polskiej i sprawdzona formuła okazuje się mniej skuteczna.

Gnieźnieński spektakl wieńczy chrzest uskuteczniany przez biskupa najpierw indywidualnie (na dwóch szczęśliwcach wyciągniętych z publiczności), a potem zbiorowo. Groźne wypowiadanie łacińskiej formuły chrzcielnej tworzy przemocową sytuację i przynosi mrożący efekt. Będzie to jedyny „metafizyczny” dreszcz tego wieczoru.

Te reżyserskie zabiegi przywodzą na myśl inne warszawskie przedstawienie – Matkę Joannę od Aniołów (2019) Jana Klaty z Nowego Teatru. Lista skojarzeń jest długa: w spektaklu Klaty podobnie efektowna była scenografia i równie bogate kostiumy, które przesłaniały nie do końca klarowne pomysły inscenizacyjne. Rafał Węgrzyniak pisał na naszych łamach w swojej recenzji spektaklu, że wywołuje on u widza dezorientację, próbując balansować między problematyką „metafizyczną” a „antyklerykalną rewią”. Podobny efekt, choć nieco innymi środkami, zyskuje w swoim gnieźnieńskim przedstawieniu Liber, zresztą styl obu reżyserów wydaje się zbliżony, obaj posługują się podobną teatralną estetyką. W tej właśnie estetyce mieści się mocny i niespodziewany finał, w którym z piany wyłania się nadmuchiwana figura świebodzińskiego Chrystusa jako metafora skarłowaciałego rządu dusz sprawowanego przez katolicki kler. Nie mieszczą się za to specjalnie postacie dramatu – z wyjątkiem Ziemowita i Jagi Jaśkówny (bohaterów najciekawszych, bo niesprowadzonych do komiksowej grubej kreski) wszyscy wydają się ograniczeni do samej powierzchowności, tylko pozornie toczący jakąkolwiek duchową walkę.

Wspomniani Ziemowit (Maciej Hanczewski) i Jaga Jaśkówna (Kamila Banasiak) to znaczące od tej reguły wyjątki. Bohaterka – dziewczyna trochę jakby opóźniona, uznawana za brzydką i mało rozgarniętą, naprawdę przeżywa utratę miejsc kultu pogańskich bóstw, a także snuje piękną, afirmatywną opowieść o odzyskiwaniu własnych immanentnych mocy. Mimo że przemienia się stopniowo w wiedźmę, wydaje się w całym spektaklu najbardziej ludzka. Ziemowit – choć niby tylko sekunduje Mieszkowi – przerasta go o głowę w mądrości i przenikliwości. Może więc twórcy nie całkiem tracą tu wiarę w duchowe przygody człowieka.

966 czyli zmierzch bogów. Autor: Jarosława Murawskiego; reżyseria: Marcin Liber; scenografia i kostiumy: Mirek Kaczmarek; muzyka i wideo: Wojciech Kucharczyk; choreografia: Hashimotowiksa (Paulina Jaksim, Katarzyna Kulmińska). Teatr im. A. Fredry w Gnieźnie (Duża Scena), premiera 17 marca 2023.

Tytuł oryginalny

Wierzyć się nie chce (nikomu)

Źródło:

„Teatrologia.info”

Link do źródła

Autor:

Adam Domalewski

Data publikacji oryginału:

30.03.2023