Felieton Jolanty Hinc-Mackiewicz z cyklu „En face” dla portalu Teatrologia.info.
Przedstawienie zatytułowane Pelcia, czyli jak żyć, żeby nie odnieść sukcesu wywołało we mnie tyle pozytywnych wrażeń, że przełamało długotrwałą acedię wywołującą – z poczucia bezradności – niechęć pisania o teatrze.
Międzynarodowy Dzień Teatru świętowaliśmy w grupie znajomych w „NIE teatrze” w Białymstoku, oglądając spektakl według tekstu i w reżyserii Joanny Szczepkowskiej. Byliśmy świadkami uczty aktorskiej w wykonaniu znakomitej aktorki oraz towarzyszącego jej Jana Jurkowskiego, wychowanka krakowskiej Akademii Sztuk Teatralnych i współzałożyciela Grupy Filmowej Darwin, znanego młodszej publiczności z takich viralowych hitów polskiego Internetu jak Orki z Majorki czy krótkometrażowych filmów z serii Szorty Darwina.
Organizatorzy promowali spektakl jako taki teatr, który Joanna Szczepkowska naprawdę lubi. I stwierdzam, że to szalenie przyjemne uczucie, kiedy obie strony lubią tę samą formę. Mój mąż nawet stwierdził, że tak dobrego aktorstwa jeszcze w Białymstoku nie widział. Myślę, że przesadził w swej surowej ocenie. Ja mam przed oczyma kilkoro aktorów grających równie wyraziście, co Joanna Szczepkowska. Ale rzeczywiście byliśmy pod ogromnym wrażeniem kunsztu artystki, a cytaty z wypowiedzi widzów zamieszczone w opisie spektaklu wcale nie są przesadzone. Dawno nie widziałam tak naturalnego osadzenia w postaci, które wynikało tyleż z niewymuszonego wdzięku dojrzałej aktorki, co z kontrastu pomiędzy nią a młodym przystojnym gwiazdorem Internetu.
Opowieść Joanny Szczepkowskiej dotyczy losu artystki, która podjęła decyzję o wycofaniu ze świata, a może nie odnajduje się w nim, bo jest kompletnie nieprzystosowana do życia w zmieniającym się otoczeniu. Spotkanie z młodym muzykiem (Jan Jurkowski), który chce zawojować świat, pokazuje bezradność obojga. Pozornie przegraną postacią jest stara zdziwaczała pianistka (Joanna Szczepkowska) niewychodząca z domu, a nawet nieumiejąca zasznurować butów, żyjąca w iluzji relacji ze starszą opiekunką, która być może od dawna nie żyje.
Młody człowiek grany przez Jana Jurkowskiego przez przypadek poznający starszą kobietę, mimo pozornego aktywizmu, ustawicznej gonitwy za sukcesem, wykonywania dziesiątków telefonów, w gruncie rzeczy jest tak samo bezradny i zagubiony jak ona. Ma pomysły na siebie, ale tak naprawdę jest nieudolnym trzydziestolatkiem. By się wybić, potrzebuje wsparcia.
Bawi nas zderzenie charakterów postaci: początkowo wzbudzającej litość, ale błyskotliwej pianistki i traktującego wszystko serio – żądnego sukcesu młodego człowieka. Ale źródłem komizmu jest również wiedza, którą ma widz, a niedostępna uzależnionemu od smartfonu niespełnionemu muzykowi. Spektakl, mimo lekkiego przedstawienia postaci i zabawnych dialogów, dotyka dość ważnego tematu – nieprzystosowania i zagubienia ludzi w bezwzględnym świecie. Liczy się w nim jedynie sprawność i zgoda na przyjęcie panujących reguł, choćby nie wiadomo jak bezwzględnych czy absurdalnych.
Chwilami rzeczywistość czająca się za drzwiami wydaje się groteskowa. Ciągle wdzierający się w świat przedstawiony głos internetowej celebrytki to ironiczne odniesienie do uzależnienia od mediów, do śledzenia przez wielu ludzi każdego ruchu gwiazd „znanych tylko z tego, że są znane”. Kiedy na scenie widzimy niezależnego twórcę internetowego – współzałożyciela grupy filmowej Darwin – to zderzenie stanowi dodatkowy smaczek w przedstawieniu. Jest to komentarz do uzależnienia od tego typu relacji, które tworzą przecież także popularność Jurkowskiego, podczas gdy jego działania stanowią przedmiot rozważań na zajęciach uniwersyteckich z zakresu mediów. Są one bowiem już elementem historii polskich produkcji internetowych.
Nadawanie znaczenia elementom rzeczywistości – bez których inni żyją zupełnie spokojnie – pokazuje, że żyjemy w świecie odwróconych wartości. Wybierająca izolację społeczną stara artystka, dowcipnie bawi się ideą globalnego ocieplenia i misją ratowania pingwinów. Ma większy dystans do tej koncepcji niż bezrobotny agent ubezpieczeniowy, a niezrealizowany muzyk, dla którego liczy się każdy pomysł na zarobienie kilku groszy.
W swym autorskim spektaklu Joanna Szczepkowska zachwyca niewymuszoną naturalnością, a jednocześnie taką wyrazistością gestu, która znamionuje mistrzów. Ruch odwróconej ręki w kierunku przestrzeni z tyłu za nią – wskazujący na gwiazdkę internetową – przywołuje w ten sposób obecność tej ostatniej w sposób nienachalny, a niewątpliwy. Stara mistrzowska szkoła.
Spektakl ten przypomniał mi też smutne ostatnie dni tych, którzy uczyli mnie teatru. Przywołuję Teatr Adekwatny jak zdartą płytę, w każdej mojej wypowiedzi, bo jeżeli akceptuję cokolwiek w teatrze – to tylko wówczas, gdy realizuje się na scenie wydarzenie sprawdzalne w kategoriach prawdy scenicznej. Jej rozpoznawania nauczyłam się właśnie w Adekwatnym.
A spektakl wyreżyserowany przez Joannę Szczepkowską wciela ten ideał w życie, co powoduje, że widz wychodzi poruszony. Chce jeszcze rozmawiać o wrażeniach i sprawach, o których przed chwilą usłyszał. Nawet jeśli wielokrotnie stosowane przez Jana Jurkowskiego powtarzalne środki wyrazu i przesadna ekspresywność nużą, chociaż nadmiar jego ruchliwości w porównaniu ze Szczepkowską powoduje zamierzony dysonans, a chwilami wrażenie płytkości… całość broni się świetnie. Jan Jurkowski nie boi się prawdziwych tonów i bycia serio, może zdumiewać, że pozwala sobie na takie niemodne granie i … wywołuje wzruszenie. I Bogu dzięki, bo chce mi się w ogóle o tym mówić. Może autorski tekst Joanny Szczepkowskiej to stylistycznie nie jest wielka literatura, a jedynie sprawnie napisany scenariusz. Porusza jednak tak wiele ważnych kwestii i robi to w sposób lekki i zabawny, a mimo wszystko nie trąci farsą, chociaż troje drzwi zawsze w farsie obecnych – zastanowiło mnie na początku. To rodzaj teatru, który pozwolił mi odetchnąć i spojrzeć inaczej na problem. Nie chciałam dotąd zrozumieć, że ci młodzi, którzy chcą nas traktować jak „mięso” i karmić robalami dla absurdalnych zasad ekologii, są równie przerażeni przyszłością, jak ja i ludzie w moim wieku. A mają gorzej, bo naprawdę nie wiedzą, co ich czeka. My żyliśmy w ciekawych czasach – wiele się działo, spotykaliśmy niezwykłe osobowości, starych mistrzów. Teraz co się im proponuje?
Po obejrzeniu w styczniu spektaklu dyplomowego pt. Austeria w białostockiej filii Akademii Teatralnej im. Aleksandra Zelwerowicza w reżyserii Seba Majewskiego, propagującego ideę człowieka jako „mięsa” – zamarłam. Nie chciałam nic pisać o teatrze. Taki świat i taki teatr mnie przeraża. Nie boję się starości, lecz bezwzględności młodych. Tego, co z nami zrobią i co przygotują następnym pokoleniom. Wychodząc z koleżanką z przedstawienia na zaśnieżoną ulicę Kilińskiego, tuż obok pięknego barokowego pałacu Branickich – ucieleśnienia idei piękna poprzednich epok, dzieliłyśmy się współczuciem wobec młodych aktorów. Było nam szczerze żal młodych ludzi, których zmuszono albo dobrowolnie (skoro chcą być aktorami) się zgodzili brać udział w czymś, w czym nie są ludźmi. Byli tylko „mięsem” – ucieleśnieniem lewicowych ideałów. W ich myśl człowiek nie jest traktowany jako osoba ani nawet nie trybik w machinie społecznej. Jego śmierć nie ma znaczenia w pochodzie dziejów. To nawet nie jest ubezwłasnowolniony, odpersonalizowany, zdehumanizowany element rzeczywistości poddanej systemowi totalitarnemu, ale „mięso”! W oglądanym przez mnie spektaklu ciała studentów ani ich osobowości nie stanowiły żadnej wartości. Nie dostrzegłam nawet grania formą – w nauczaniu tego sposobu przedstawiania świata białostocki wydział celuje, wielokrotnie prezentował wybitne przedstawienia tego typu. Nie da się uznać za grę formą podtrzymywania rękami przez zmarłe wcześniej „mięso” maszynki do robienia waty cukrowej, którą wykonywała inna aktorka. Tym razem aktorzy pretendują jedynie do funkcji odgrywania użytecznego elementu natury służącego kolejnemu ogniwu ekspansywnie pokonującemu naszą cywilizację – grzybom. To nawet nie jest utylitaryzm zagrażający podmiotowości człowieka i integralności naszej cywilizacji. To idee totalitarne rodem z tradycji Wielkiej Rewolucji Francuskiej. Nawet nie warto zastanawiać się, na ile poruszanie tematu inwazji grzybów to moda zainicjowana przez platformy internetowe. Dużo groźniejsze jest to, że taka wizja świata przekonuje coraz większe rzesze ludzi, że grzyby, pajączki są tak równoprawnymi cząstkami natury jak człowiek. Bo skoro nie ma ducha ani duszy…(!) Skoro sprowadzamy się nawet nie do ciała, nawet nie do idei hedonizmu, ale do mięsa, to kanibalizm też jest dopuszczalny w imię ekonomii. A właściwie, skoro nie ma żadnych zasad…Hulaj dusza, piekła nie ma! Zgroza!
Naprawdę zaczęłam bać się tych młodych ludzi, do których za chwilę będzie należała władza. Którzy przetworzą ten świat w taki sposób, by grzybom było lepiej niż nam ludziom. Którzy uwierzą i ulegną najbardziej absurdalnym filozofiom, byle nie wypaść z obiegu.
Najbardziej przerażający nie byli dla mnie ci, których odsłonięte ciała cierpiały pomysły reżyserskie. Cierpiałyśmy wraz z nimi z powodu ich widocznego zawstydzenia i upokorzenia. Koleżanka chciała ich przytulić, by im to złe doświadczenie zrekompensować, bo pójdą tak skrzywdzeni w świat. Na co, niestety, złośliwie odpowiedziałam, że warto by ich wysłać na jakiś konkurs amatorskich zespołów, gdzie jurorzy by ich zjedli, ale przede wszystkim zgromili ambicje ich profesora prowadzącego w tak żenujący sposób podopiecznych, że widać ich lęk i nieudolność na scenie.
Pomyślałam kilka dni po tym przedstawieniu, że bardziej przerażający są ci, co wyglądali świetnie i bez zmrużenia oka manifestowali wiarę w nową ideologię – można im pogratulować przekonania, prawdziwości wyrazu. Lecz ona niewiele ma wspólnego z prawdą sceniczną, raczej wskazuje na zainfekowanie ideą – tacy zgodzą się na zagranie wszystkiego, co im poleci reżyser. Nie odważą się mieć własnego zdania, jakie miała Joanna Szczepkowska, kiedy w odpowiedzi na pomysły reżyserskie wielkiego Krystiana Lupy pokazała odsłonięte pośladki i zrezygnowała u szczytu kariery z pracy w Teatrze Dramatycznym w Warszawie. Rzuciła się w otchłań niewiadomej – otchłań rynku niesprzyjającego pomysłom niezależnej artystki zmagającej się z zasadami ekonomii – podaży i popytu. Rynek, na którym są podmioty chronione w sposób szczególny – państwowe i samorządowe teatry oraz twórcy niezależni w nierównej walce o odbiorcę. Często zmagający się z realnym niedostatkiem – ale w poczuciu wolności. O tym poczuciu wolności, swobody, która warunkuje siłę przekazu, jak mówi Marta Morska – bohaterka sztuki, jest dla mnie ten spektakl.
I dlatego przestały mnie przerażać hordy dziczy pogardzających starymi mistrzami, inicjujące nowe idee w teatrze. W teatrze, o którym nie chcę pisać, nawet go nie chcę oglądać.
Nie chcę oglądać tych, którzy z takim przekonaniem transformują swoją tożsamość – na taką, jaka jest aktualnie na topie, jaka jest potrzebna i jaka się opłaca.
Przedstawienie Joanny Szczepkowskiej przypomniało mi, że są młodzi dążący do czegoś więcej niż sukces, że niektórzy z nich dostrzegają absurdy i może im się przeciwstawią, choćby w pogoni za swymi marzeniami. Jak postać grana przez Jana Jurkowskiego. A to tchnęło we mnie nadzieję, że nie wszystko stracone…
Jeśli teatr tchnie nadzieję w widzu, to jest wart istnienia. A inaczej – nie ma według mnie sensu.