Zadumawszy się nad losami leżących już w grobach dyrektorów polskich teatrów operowych, coraz częściej zaczynam myśleć o poczynaniach żyjących moich młodszych kolegów na tych stanowiskach. Zacznę od pań, bo wzorem aktualnie obowiązującego trendu jest ich coraz więcej, więc ja zajmę się aż czterema – pisze Sławomir Pietras w „Tygodniku Angora”.
Ewa Michnik jest postacią, która osiągnięciami, długością uprawiania tego zawodu, konsekwencją i nieustępliwością zdystansowała niejednego ze swych kolegów płci męskiej. Wyjść zwycięsko z opresyjnej sytuacji w Operze Krakowskiej, pokonać atmosferę strajkową we Wrocławiu i potem ponad 20 lat z sukcesami kierować tym Teatrem, to powód, aby nazywać ją Żelazną Damą Opery Polskiej.
W przypadku Alicji Węgorzewskiej (Warszawska Opera Kameralna) ciągle dominuje jej pragnienie poklasku podczas występów telewizyjnych, niestety w repertuarze tandetnym, często piosenkarskim „Tango milonga”, a ostatnio „Jaka to melodia?"), w nie najlepszym towarzystwie, ale za to zawsze szykownie ubrana i wyglądająca jak przysłowiowe „damskie ciacho"! Jeśli jej wiedza o sztuce operowej będzie dorównywać znajomości zasobu piosenkarskiego, to stwarza pewną nadzieję na przyszłość, zwłaszcza że w sensie repertuarowym i wykonawczym w kierowanym przez nią Teatrze dzieje się coraz lepiej.
O Violetcie Bieleckiej (Opera w Białymstoku) mogę powiedzieć tylko, że jest wybitną chórmistrzynią związaną z tym Teatrem od początku jego istnienia i ma szansę przełamać złą passę wszystkich swoich poprzedników, począwszy od Nałęcz-Niesiołowskiego, poprzez Skolmowskiego, Tanajewskiego i Iżykowską. Oby tę szansę należycie wykorzystała!
Najbardziej powściągliwy postanowiłem być - chwilowo - wobec Renaty Borowskiej-Juszczyńskiej (Teatr Wielki w Poznaniu), której powoli zapominam ignorowanie mojego dorobku i obecne niezliczone błędy koncepcyjne, kadrowe i repertuarowe. Jej dotychczasowy, długi już okres kierowania tym Teatrem czegoś ją jednak nauczył. Zamiast angażować do dyrygowania minione indywidualności oraz reżyserów wywracających do góry nogami arcydzieła operowe, zjednała sobie do współpracy Davida Pountneya (światowa czołówka w reżyserii), również podobno utalentowane dwie dyrygentki płci żeńskiej oraz coraz lepiej tańczący - choć złożony głównie z cudzoziemców - balet z choreografiami Bondary, Pastora i Wesołowskiego.
W Lublinie ostatnio powstała kolejna w Polsce scena operowa, też pod kobiecą -owszem, urodziwą - dyrekcją. Powinienem się temu przyjrzeć, zanim się wypowiem.
W stanie spoczynku znaleźli się bliscy mi dyrektorzy polskich teatrów operowych, w takiej oto kolejności życiorysów i dokonań: Mieczysław Dondajewski (Poznań), Włodzimierz Nawotka (Gdańsk), Bogusław Nowak - za wcześnie - (Kraków) i Tadeusz Serafin (Bytom). Wszyscy zasłużeni, godni szacunku i dobrze wspominani. Tego samego życzę dyrygentowi Marcinowi Nałęcz-Niesiołowskiemu w Teatrze Wielkim w Łodzi oraz tenorowi Tomaszowi Janczakowi we Wrocławiu, który już na wstępie pozbył się szefa artystycznego Michała Znanieckiego, zmuszonego złożyć dymisję na skutek braku możliwości współpracy z naczelnym. Korzystam z okazji, aby ostrzec wrocławskie władze samorządowe, że próba - jak głosi stugębna plotka - namówienia na stanowisko dyrektora artystycznego Aleksandry Kurzak jest pomysłem niestosownym i wyglądającym ewentualnie tylko dobrze na afiszu, ale nie w realu dnia codziennego. Z tego, co wiem, ta wspaniała śpiewaczka nie doznała urazu kręgosłupa jak jej poprzednik, wybitny eksbaryton, i o ile wiem, nie zamierza kończyć swej międzynarodowej kariery oraz, przynajmniej na razie, nie umie jeszcze czymkolwiek kierować (no, może poza samochodem).
Z sentymentem spoglądam w kierunku Bydgoszczy gdzie Maciej Figas, niegdyś mój przyjaciel, kieruje Operą Nova. Czyni to z rzetelnymi sukcesami, najdłużej ze wszystkich wspominanych tu kolegów. Ma to pozytywne, ale również ryzykowne konsekwencje. Pozytywne, bo zapewnił swym zespołom i wdzięcznej bydgoskiej publiczności wieloletnią, utrzymaną na wysokim poziomie stabilność. Ryzykowne, ponieważ wcześniej czy później będzie musiał odejść, a ciągle jest zbyt młody, aby osiąść w stanie spoczynku ze swym dorobkiem, umiejętnościami, doświadczeniem i trafnymi poczynaniami (oczywiście poza zdymisjonowaniem mnie z wygłaszania komentarzy na Bydgoskim Festiwalu Operowym).
Na koniec pozostawiam sobie postać Waldemara Dąbrowskiego, kierującego Operą Narodową dwukrotnie, w sumie blisko 30 lat. To były dobre lata, mimo że pozwolono Tre-lińskiemu na tak wielką ilość nieszczęsnych wybryków reżyserskich. Ale za to doszło do powstania Polskiego Baletu Narodowego, którego działalnością Krzysztof Pastor udowodnił swą międzynarodową renomę.
Kończę pełen estymy dla osoby i osiągnięć mojego przyjaciela Waldemara Dąbrowskiego. A tytuł niniejszego felietonu przedłużam o wiarę i nadzieję, że w następnych pokoleniach będziemy mieli równie wspaniałe postacie kierujące polskimi teatrami operowymi.