„Rock of Ages” wg scenar. Chrisa D'Arienzo i Ethana Poppa w reż. Jacka Mikołajczyka w Teatrze Syrena w Warszawie. Pisze Robert Trębicki w Teatrze dla Wszystkich.
Historia toczy się w barze, który wkrótce ma zostać zburzony przez dewelopera, a na jego miejscu ma powstać szklany apartamentowiec z galerią handlową. Od razu na myśl przyszedł mi świetny muzyczny warszawski Klub Pogłos, który został zmuszony do zakończenia działalności na Burakowskiej, tyle że w jego przypadku akurat nie było happy endu. Do tego dochodzi wątek miłosny i marzenia o wielkiej rockowej karierze.
Musical zaczyna się od coveru zespołu Poison („Nothin‘ but a Good Time”) z jakże pięknym polskim tekstem „Żeby było zajebiście”. I jest zajebiście – maszyna ruszyła. Jest mnóstwo tańca, sporo zbiorowych wykonań, a wszystko przy dźwiękach AOR, glamu i hard rocka z przełomu lat 80. i 90. Słucha się tego znakomicie, choć nie raz polski tekst powoduje, że szukam w pamięci o jaką piosenkę chodzi i cóż to za wykonawcy. Wśród nich odnajduję: Journey, Reo Speedwagon, Quiet Riot, Asia, Whitesnake, Damn Yankees, Pat Benatar, Twisted Sister, Foreigner, David Lee Roth, Lita Ford, Steve Perry, Styx, Survivor, Night Ranger, Mr.Big, Bon Jovi, Starship. Zapytacie państwo, jak to wszystko zmieściło się w trzech godzinach? Sam nie wiem, bo jak te trzy godziny minęły w ogóle nie zauważyłem.
Pierwsza część jest zdecydowanie imprezowa, zabawowa: to koncertowe granie, sporo erotyzmu, seks w toalecie, alkohol, narkotyki – w tych chwilach przypominał mi się świetny film „Brud” o losach zespołu Motley Crue. Ciekawe czy artyści z „Rock of Ages” mieli okazję go obejrzeć, bo chwilami na scenie jest równie obrazoburczo. Jest jeszcze piosenka zespołu Extreme „More Than Words”, którą swego czasu szczerze znienawidziłem przez częste jej puszczanie w ulubionym programie MTV „Headbeangers Ball”. Kiedy ja czekałem na ostre granie, growl, upadłe anioły i płynącą smołę, na ekranie królowało dwóch wymuskanych chłoptasiów grających na klasycznych gitarkach. Nie przepadam. Dopiero w Syrenie doceniłem wspólne wykonanie tego utworu i chyba już mi on nie przeszkadza.
Druga część jest zdecydowanie spokojniejsza. Zaczyna się hitem Europe „The Final Coundtown” („To już czas ucieka”) i ulicznymi zamieszkami z ogromną kulą do wyburzania. Potem jest już tylko liryczniej i miłośniej, z próbami odnajdywania uczuć i zmiany życiowego podejścia. A wszystko to jest bardzo dobrze zainscenizowane i jeszcze lepiej zagrane. Jest w tym musicalu mnóstwo fragmentów komediowych, wieloznacznych odniesień do rzeczywistości, żartów muzycznych („Autobiografia” Perfectu czy „Poranek” Griega) i żartów z polityki. Nie mają one na szczęście charakteru ani nachalnego, ani roszczeniowego. Nawet pokazanie ze smakiem uczuć gejów ma tu pozytywny wydźwięk, choć często okraszone jest przekleństwem czy lubieżnym ruchem. Miłość bowiem w „Rock of Ages” spełnia się w każdej konfiguracji. Klub w końcu zostaje, a kariery toczą się dalej, choć dla niektórych w dziwnych miejscach. Jest mądrze, zabawnie i na tyle ile trzeba edukacyjnie, ale do tego Teatr Syrena już mnie przyzwyczaił w swoich poprzednich spektaklach.
Co do grania i śpiewania to ręce same składają się do oklasków. Rafał Szatan (Drew) w jednej z głównych ról może się naprawdę podobać; Piotr Siejka (Hertz) jako niemiecki inwestor radzi sobie w tym świecie mocnych dźwięków znakomicie, a „niemieckie” dialogi są dodatkową wisienką na torcie; Damian Aleksander (Dennis) świetny w życiu i po życiu, a wspólna piosenka miłosna z Przemysławem Glapińskim to dramatyczny majstersztyk. Kapitalne wokalnie i aktorsko są Dominika Guzek (Sherrie) i Magdalena Placek-Boryń (Justice) – obie kiedy trzeba ogniste, to znów liryczne, piękne, by nie rzec przeurocze. Agnieszka Rose ( Regina), która pomimo, że pochodzi z innego świata, równie mocno zaznacza swoją obecność na scenie. A numer z grillem jest fenomenalny. Znakomity jest też Marcin Wortmann jako zblazowana gwiazda pudel metalu – jego postać robi ogromne wrażenie i wokalne i dramatyczne, do tego stopnia, że chwilami widzę jakby tu byli Vince Neil z Motley Crue, Mike Monroe z Hanoi Rocks czy sam David Lee Roth. Świetny wokalista, fantastyczny aktor! Perłą przedstawienia jest Maciej Dybowski jako syn niemieckiego dewelopera, który genialnie ową niemieckość pokazuje w dialogach i językowych dwuznacznościach. Bo choć kompletnie do tego rockowego świata nie pasuje, to wydobywa ze swojego bohatera ogromne pokłady sympatii, doprowadzające do tego, że szczerze jego działaniom kibicujemy. O śpiewie nie wspominam, bo znakomitość jego głosu to norma.
No i brylant spektaklu absolutny – mistrz ceremonii, czyli Przemysław Glapiński (Lonny). To, że śpiewa znakomicie, wiadomo od dawna, ale to że ma niezwykły talent komediowy, sceniczny refleks i kasuje wszystkich stand-uperów, konferansjerów, kabareciarzy w najjaśniejszej RP to dla mnie nowość. Publiczność owinął sobie wokół palca, żartuje ze wszystkich partnerów, nawet z Dyrektora Teatru, czasami rzuci mięsem, szpetnie zaklnie, dwuznacznie zażartuje, do tego kipi energią i jest wciąż nienasycony sceną, jakby zbliżające się zejście tytułu z afisza dostarczało mu dodatkowego bodźca, że jeszcze można zrobić coś lepiej w i tak już znakomitym spektaklu.
Do tego dochodzi rewelacyjny, więcej niż tylko towarzyszący zespół taneczno-wokalny i świetna grupa muzyczna nie bojąca się mocniejszego uderzenia w struny. Światło, kostiumy, scenografia (ponoć po przemalowaniu będzie widoczna w „Matyldzie” – najbliższej premierze teatru) też robią wrażenie. Zatem podsumowując: spektakl – rewelacja! I stąd zasłużone owacje na stojąco!
Ależ mam żal do siebie, że „Rock of Ages” oglądam dopiero teraz, bo wkrótce schodzi już z afisza, a poszedłbym jeszcze na to przedstawienie nie raz.