"Dobrze się kłamie” w reż. Marcina Hycnara, produkcja Katarzyna Fukacz, Damian Słonina / Tito Productions, na scenie Spektaklove w Małej Warszawie. Pisze Robert Trębicki w Teatrze dla Wszystkich.
Nie oczekiwałem po tym spektaklu przebicia pierwowzoru, czyli włoskiego popularnego filmu „Dobrze się kłamie w miłym towarzystwie” – bo cóż może teatr w porównaniu do filmu i jego budżetu, ilości kamer, mnogości dubli. Okazało się, że może. I to dużo! Bardzo się z tego cieszę; moje rozczarowanie było tak miłe – co ja mówię miłe – jestem tym spektaklem po prostu zachwycony. Spotkanie przy winie i dobrym jedzeniu w gronie przyjaciół, którzy udostępniają swoje telefony i prezentują wzajemnie każdy esemes i każdą rozmowę, prowadzi do sytuacji może i na początku zabawnych, ale z biegiem czasu coraz bardziej dramatycznych, by nie rzec wręcz tragicznych.
Pierwszy plus to znakomita scenografia autorstwa Wojciecha Stefaniaka. Zrobić na tak niewielkiej scenie „Małej Warszawy” i salon, i kuchnię, i balkon, i dodatkowy pokój, tak, że wszystko się mieści, a aktorzy nie muszą udawać, że są w innym pomieszczeniu, to naprawdę duży wyczyn, więc w pas się kłaniam.
Drugi plus to znakomita reżyseria Marcina Hycnara. Ten niezwykle utalentowany aktor cały dramat przeprowadził ze smakiem i wyczuciem, z niczym nie przesadził i niczego nie pominął, więc znowu nic, tylko w pas się kłaniać.
Trzeci plus to szczegóły: zamienione telefony i kolczyki, teleskop na balkonie, przychodzące rozmowy telefoniczne (w jednej z nich usłyszałem głos Włodzimierza Pressa, byłem przekonany, że coś komuś z twórców umknie, może pomyśli, że publiczność i tak nie zauważy, ale tu wszystko doprowadzone jest do perfekcji)… To wydawałoby się tylko mało znaczące drobiazgi, ale w tym spektaklu wszystko, co się stwarza, z czegoś wynika i stać się musi.
Czwarty i największy plus to znakomite aktorstwo. Aktorzy zapraszają publiczność do świata swoich bohaterów bawiąc i nas, i jednocześnie siebie. Role poprowadzone są mistrzowsko, ogląda się je z zapartym tchem. Dramaturgia, komediowość, wyczucie chwili są perfekcyjne. Poza tym widać, że aktorzy się lubią, a jak nie lubią to lubią właśnie tę robotę, w tej konkretnej chwili – i to się czuje i to jednocześnie zachwyca. Marcin Perchuć jest zniewalający w swoim spokoju, patrząc na wszystko jakby chłodnym okiem – jakże jest inny od tego, co kochałem w jego wcieleniach kreowanych w spektaklach Teatru Montownia. Tu nie ma miejsca na „wygłupy”, tu jest chłód, dramat obnażający coraz trudniejsze życie. Jego sceniczna partnerka, Marta Ścisłowicz, mistrzowsko ogrywa swoją niewinność żony poza wszelkimi podejrzeniami. Genialny jest Przemysław Sadowski, który nie odpuszcza w ani jednej chwili – jest go wszędzie pełno, zarówno w sytuacjach zabawnych, jak i tych bardziej dramatycznych; zwraca uwagę jego cięty dowcip, który nawet w odniesieniach do rzeczywistości Najświętszej RP robi duże wrażenie. Sam reżyser, Marcin Hycnar, gra również świetnie, do tego trzyma pieczę nad całością. Niby trochę z boku, ale jak już wejdzie w akcję to z rewelacyjnym efektem. Fenomenalna jest Magdalena Lamparska – niesamowicie liryczna i delikatna, już w samym uśmiechu zaskakująca, ale i brutalna. Podobne emocje towarzyszą mi, kiedy patrzę na Szymona Bobrowskiego. Aktor znakomicie wykorzystuje swoją fizyczność, doskonale radząc sobie w sytuacjach zarówno pełnych komizmu, jak i tych, w których śmiech zamiera na naszych ustach. W sumie można powiedzieć, że jest najważniejszą postacią przedstawienia. Katarzyna Kwiatkowska większą część spektaklu rozgrywa bardzo spokojnie, bez szaleństw, ale w końcu i w jej roli pojawia się energia, a niespotykane pokłady agresji ujawniają w końcu jej własne widzenie świata. Podsumowując, cała obsada „daje ognia” i prawdziwy popis swoich warsztatowych umiejętności. Takie aktorstwo należy podziwiać!
Jest, niestety, jeden minus – „publiczność”. Ja wiem, sam się lubię pośmiać, ale dramaturgia spektaklu jest tak skonstruowana, że im dalej posuwa się akcja tym jest poważniej, tym jest duszniej, tym trudniej… Sprawy jakby wymykają się spod kontroli, dochodzi do „bolącej szczerości” w scenach, które bez podjęcia „komórkowej” gry nigdy nie wyszłyby na światło dzienne: zdrada, kłamstwo, lęk… Mam nieodparte wrażenie, że pojawiający w najmniej do tego stosownych momentach rechot widowni zaczyna być coraz bardziej nieodpowiedni i zwyczajnie przeszkadza nie tylko mnie, ale i samym aktorom. Rozumiem, że w teatrze, w którym spóźnionym widzom pozwala się na szukanie swoich miejsc dwadzieścia minut po rozpoczęciu spektaklu i na głośne komentarze w trakcie jego trwania, powinienem być przygotowany na bardziej „rozrywkową” publiczność. Jakoś to przeboleję, choć – nie ukrywam – zawsze mam z tym problem. Pomimo tego, czuję ogromną chęć obejrzenia „Dobrze się kłamie” jeszcze raz – w drugiej obsadzie, patrząc na nazwiska aktorów, może też nieźle zaiskrzyć.
Tak, spędziłem znakomity i pełen teatralnych wrażeń wieczór na moich rodzinnych Szmulkach. I nie boję się powiedzieć, że spektakl Hycnara jest lepszy od filmowego pierwowzoru. Tętni życiem… i to kilka metrów od ciebie… A zatem trzeba zobaczyć koniecznie!