„Wieloryb” Samuela D. Huntera w reż. Ceziego Studniaka w Teatrze Śląskim im. S. Wyspiańskiego w Katowicach. Pisze Henryka Wach-Malicka w portalu ślązag.pl.
Wejście na widownię Sceny Kameralnej Teatru Śląskiego otwiera się dosłownie kilka minut przed rozpoczęciem spektaklu. Widzowie, zajęci szukaniem miejsc i potykający się w półmroku o fragmenty scenografii, prawie nie zwracają uwagi na „coś”, co tkwi pośrodku sceny, a wygląda jak gigantyczna, nieruchoma kukła. Gdy gasną światła, bezkształtna masa zaczyna jednak żyć. I uświadamiamy sobie, że w jakimś stopniu jesteśmy fragmentem inscenizacji sztuki Samuela D. Huntera pt. „Wieloryb”.
Bo postać, którą mijamy obojętnie, to Charlie – bohater tej opowieści. A widzowie są ludźmi ze świata, z którym Charlie nie chce mieć nic wspólnego, od którego się izoluje, oczekując obojętności właśnie. Przed którym ucieka w samotność, depresję, sarkazm i marzy tylko o tym, żeby wszyscy o nim zapomnieli.
Prawdopodobnie chce popełnić samobójstwo, i prawdopodobnie nie ma odwagi dokonać tego jednym gestem. Dlatego wybiera śmierć jego zdaniem „naturalną” – postanawia doprowadzić się do ekstremalnej wagi, oczekując, że zabije go cholesterol, umęczone serca nie zniesie ciężaru ciała, a narządy wewnętrzne po prostu przestaną działać. I pewnie czekanie na śmierć odbyłoby się po cichu, zgodnie ze scenariuszem Charliego – w zapomnieniu, gdyby nie nagła wizyta córki, której nie widział od kilkunastu lat, a którą bardzo kocha.
Ellie wywraca egzystencję Charliego kopniakiem, wkraczając w nią bezceremonialnie, za to z pakietem trudnych pytań i wątpliwości. Przede wszystkim będzie ona jednak katalizatorem, wyzwalającym falę wspomnień, zdumiewająco oczyszczających wszystkich bohaterów z zakłamania i wzajemnych pretensji.
Reżyser „Wieloryba” Cezi (Cezary) Studniak nie serwuje widzom inscenizacyjnych fajerwerków i nie eksperymentuje ani z formą, ani z treścią swojego przedstawienia. To klasyczny teatr psychologiczny, za którym wielu z nas szczerze się stęskniło. Teatr, bazujący na analizie skomplikowanych uczuć, jakim podlega każdy człowiek w konfrontacji z nieoczekiwanym biegiem zdarzeń. Zwłaszcza wtedy, gdy musi się zmierzyć z niewygodną prawdą o sobie i swoich bliskich. I z błędami, popełnionymi w imię miłości, ale z krzywdą dla innych. Wbrew pozorom katowicka realizacja. „Wieloryba” jest bowiem nie tylko opowieścią o depresji, samotności i samozagładzie, ale przede wszystkim jest historią o miłości.
W „Wielorybie”, przy takim wyborze narracji, uwiarygodnienie całej historii spoczywa przede wszystkim na aktorach. Na Scenie Kameralnej Teatru Śląskiego aktorzy trzymają nas w emocjonalnym klinczu przez ponad dwie godziny, wielokrotnie zaskakując wyborem teatralnych środków; za każdym razem celnie.
Każda z postaci budowana jest bardzo precyzyjnie i to na dwóch poziomach. To, co mówią i jak się zachowują w konkretnej sytuacji, z biegiem akcji okazuje się kreacją, maskującą wewnętrzną niepewność, żal i niespełnione nadzieje. To, co naprawdę czują wydobywa się na wierzch dopiero w momencie kumulacji zdarzeń; tych sprzed godziny, i tych, popełnionych wiele lat temu.
Stare błędy są jak niewywabione palmy – wracają. Tak jak niespełniona miłość, rujnująca życie. Charlie - grany przez Artura Święsa – tylko z pozoru jest oschłym cynikiem, ukrywającym się nawet przed studentami w swoich internetowych wykładach. W gruncie rzeczy wciąż nie przeżył do końca swojej żałoby po śmierci partnera. Gdy o nim mówi – ciepłym, nagle łagodniejącym głosem – wierzymy bezapelacyjnie, że to była szczera, głęboka miłość. Ale wtedy na scenę wkracza Ellie, córka Charliego, którą porzucił gdy miała tylko dwa lata, i gdy ujawnił, że jest gejem. Skrzywdził, rozczarował, więc jakie ma dziś prawo do miłości nastolatki? Pytanie wisi w powietrzu do końca spektaklu…
Aleksandra Przybył w roli Ellie też pozostawia nas w niepewności przez wiele minut. Już prawie wierzymy, że bezczelna i arogancka dziewczyna przychodzi do ojca, by wziąć odwet za lata krzywdy i tego dziwnego sieroctwa, wywołanego jego odejściem. I wtedy - raz jedyny w całym spektaklu! – pada pełne bólu, przerażenia sytuacją, ale też czułej miłości: „Tato!”
A Liz? W ujęciu Katarzyny Błaszczyńskiej tylko z pozoru dobrze zorganizowana pielęgniarka i przyjaciółka Charliego? W głębi duszy pełna zaś oddania i miłości czuła strażniczka jego zdrowia i życia. Liz nie ujawnia swoich uczuć, ale widz nie ma wątpliwości, że jej coraz szybsze starania pielęgnacyjne, coraz wyraźniejsze zabiegi mają na celu jedno – zachować życie Charliego. Dla niego samego, ale i dla niej. Śmierć mężczyzny oznacza dla Liz tylko jedno – pustkę.
Uczuciowe współistnienie wszystkich postaci – bo i była żona Charliego, grana przez Karinę Grabowską wyraźnie wciąż go kocha – ma w tym spektaklu fundamentalne znaczenie. A końcowa scena, której nie zdradzam, bo powinna być dla potencjalnych widzów niespodzianką, budzi jednoznaczne skojarzenia: Oto człowiek. Z całym bagażem dobrych i złych decyzji. Po prostu.
Jest jeszcze jeden element „organizujący” napięcie dramatycznego spektaklu. To ścieżka dźwiękowa Michała Litwińca. Niby dyskretna, ale idealnie wpisana w strukturę całości. Świetna.