„Uczta” Platona w reż. Krzysztofa Garbaczewskiego w Nowym Teatrze w Warszawie. Pisze Robert Trębicki w Teatrze dla Wszystkich.
Oczekując na wejście w ogromnym foyer Nowego Teatru, zauważam ogromną ilość również wyczekujących przed salą mężczyzn. Trochę mnie to zdumiewa, albowiem generalnie na teatralnych widowniach zdecydowanie przeważają kobiety. Owszem, raz mi się zdarzyło widzieć spektakl, gdzie na widowni w ogóle nie było kobiet. To „Grind/r” w TR Warszawa. Zatem czyżby tym razem coś niezwykle zmysłowego miało się dziać na scenie? No i działo się. Nawet wiele.
Na uwagę zasługują proste kostiumy zrobione z worków na śmieci i mocnej taśmy oraz drewniana, spiętrzona scenografia, która jest również miejscem swoistej magii. W pewnym momencie dwie skrzynie z odpowiednimi atrybutami płciowymi stają się uczestnikami jednej ze scen. Wszystko odbywa się raczej zabawnie, ale w pewnym momencie ze skrzyń wychodzą aktorzy w ilości pięciu osób. Zastanawiam się z jednej strony jak się tam zmieścili, z drugiej jak się tam znaleźli, bo przecież przed chwilą brali udział w innej sekwencji. Czyżby magia rodem z cyrkowej areny? Erotyczne wizualizacje, muszę przyznać, że sympatyczne, dopełniają dekoracyjnej głębi.
Tytułowa uczta to w zasadzie mocno zakrapiana impreza greckich filozofów, polityków, bogów i tragików, m. in. Platona, Sokratesa, Alkibiadesa, Agatona, Hefajstosa i Diotymy. Wszyscy jej uczestnicy tęgo popijają, przy okazji przedstawiając swoje poglądy czy przemyślenia głównie na temat Erosa, jako najbardziej zaniedbanego z bogów Olimpu. Jak się okaże, będzie to bardzo dobra podstawa do toczonych dysput zwłaszcza filozoficznych mędrców.
Zaczyna wspaniała Małgorzata Hajewska-Krzysztofik, która w trakcie wygłaszania swoich peanów morduje współbiesiadników. Bartosz Bielenia kapitalnie, wręcz szaleńczo, wygłasza swój monolog, pięknie zmieniając się z dygocącego starca w prężnego młodzieńca; Paweł Smagała z Magdaleną Cielecką proponują piękny pokaz gry wstępnej, a Jaśmina Polak cudownie spółkuje z drewnianą skrzynią. Wszystko to razem podane jest z humorem, radością, seksualną esencjonalnością, bez grama filozoficznego nudziarstwa, zawoalowanej pruderii, jakiej można byłoby się spodziewać po profesji biesiadników tej niekonwencjonalnej libacji. Całość podlewana jest, jak już wspomniałem, sporą ilością alkoholu, w myśl wygłaszanej maksymy: „Każdy pije ile chce”. Wszystkie „tyrady” filozofów są dodatkowo okraszone bon-motami rodem z polskich domów: „małżeństwo jest jak wino”, „skarpety do sandałów” czy „piłeś nie jedź – nie jedziesz wypij!”. To tylko kilka z wielu naszych narodowych powiedzeń w toczących się gładko scenicznych wydarzeniach. Ogląda się to bardzo dobrze, albowiem odnoszę wrażenie, że nie chodzi w tym spektaklu – tak bym to chyba ujął – o typowe, pogłębiające dramaturgię aktorstwo, a raczej o dwie godziny nonszalanckiej zabawy, która toczy się w świetnym rytmie i bez odrobiny filozoficznej nudy. Często też odnoszę wrażenie, że każdy z bohaterów, wygłaszając pieśni pochwalne na temat Erosa, opowiada bardziej o sobie.
Wracam teraz do pytania: skąd tylu mężczyzn na widowni? A no dlatego, że najlepszą sceną jest „akrobatyczny” dialog Bartosza Gelnera i Jacka Poniedziałka, w którym obydwaj dają upust swoim chuciom, rozbierając się i smarując swoje ciała wonnymi olejkami, przy okazji zachwalając nowy krój slipek kupionych na bazarze w Atenach. Nagie męskie ciała dialogując stawiają miłosne zarzuty, pojawiają się też wyznania zazdrości… . Nagle na scenie pozostaje tylko nagi, muszę nadmienić, że w znakomitej fizycznej formie, Jacek Poniedziałek i wygłasza „dytyramb” człowieka już bardzo zmęczonego. Jest to niezwykle piękny monolog i tak naprawdę w całej tej prześmiewczej inscenizacji jako jedyny ma znamiona dużej powagi. Tak, inność, odrębność, alternatywność dotyczy również ludzi zwykłych, tych bez tęczowych flag, bez partyjnych koneksji, bez milionów na koncie… . Zwykłych, Szarych Ludzi. I to Jacek Poniedziałek wspaniale przekazał.
I został zjedzony. Ale nie tylko dlatego trzeba ten wciągający spektakl zobaczyć koniecznie.