„Cztery pory miłości” wg scenar. i w reż. Wojciecha Czerwińskiego w Teatrze Polskim w Warszawie. Pisze Robert Trębicki w Teatrze dla Wszystkich.
W ascetycznej scenografii, która jest świetnym ekranem dla projekcji video, z piękną grą świateł, otrzymujemy opowieść ludową o miłości dwojga ludzi, którzy nie do końca mogą się w tej miłości odnaleźć, spełnić, umiejscowić…
Tytuł „Cztery pory miłości” sugeruje powiązania ze słynnym dziełem Vivaldiego i ten właśnie utwór jest w przedstawieniu przywoływany, ale w tak przedziwnych aranżacjach, tak fantastycznie zmienionych harmoniach, że chwilami jest to tylko cień, zaledwie smuga czasowo-przyrodniczych dźwięków. Kolejne pory roku przeprowadzają nas jakby przez życie pary kochanków. Zresztą cały spektakl to ciąg przepięknych utworów autorstwa Weroniki Mońki-Chwały i Michała Chwały, w arcyciekawych, wręcz nieprawdopodobnych aranżacjach. Zachodzę w głowę jakiej ci artyści na co dzień słuchają muzyki, skąd czerpią inspiracje na tak nietuzinkowe kompozycje. Gdzie jest to muzyczne zagłębie, ta niezwykła myśl łącząca dźwięki z dawnych czasów z nowoczesnym myśleniem kompozytorskim. Mamy bowiem w „Czterech porach miłości” i folkową nutę z ludowymi zaśpiewami, i wiejskie przyśpiewki o zaglądaniu do okienka, mamy odrobinę jazzu, troszkę ponurego ambientu, jest „abstrakcyjnie” zmieniona kolęda „Cicha noc”, jest nawet maoryski taniec Haka. Wszystko jest zagrane i zaśpiewane na żywo, na najwyższym muzycznym poziomie, do tego tak uczuciowo i emocjonalnie, że chwilami ciarki przechodzą, a i łezka wzruszenia w oku się kręci. Nie ma się zresztą co temu dziwić, albowiem muzyków zebrano zacnych, wielokrotnie nagradzanych i wszechstronnie wykształconych: Tomasz Skrętkowski z Polskiej Filharmonii Bałtyckiej „obsługuje” instrumenty perkusyjne, wspomniana już Weronika Mońka-Chwała gra na skrzypcach, Michał Chwała na kontrabasie, gitarze, jest jeszcze Maciej Chwała przy instrumentach klawiszowych, znany z muzycznej współpracy z Klubem Komediowym, Teatrem Rampa czy Magdą Smalarą, i absolutnie zjawiskowa Karolina Matuszkiewicz grająca na skrzypcach i smyczkowych instrumentach kolanowych, między innymi suce biłgorajskiej. Obie panie dodatkowo jeszcze przepięknie śpiewają, zresztą panowie również. Warto zwrócić uwagę na to, co ci artyści robią w muzycznym życiu zawodowym, bo są to rzeczy wyjątkowe i mało spotykane. Wszyscy muzycy występują na scenie i są równorzędnymi partnerami dla aktorskiego duetu – Elizy Borowskiej i Wojciecha Czerwińskiego, którzy w fascynujący sposób, śpiewając, tańcząc i grając, przeprowadzają nas przez meandry wspólnego poszukiwania miłości. Czynią to wszystko fantastycznie, delikatnie i subtelnie, nie zawłaszczając sceny tylko dla siebie. Eliza Borowska, którą do dzisiaj pamiętam choćby ze świetnego „Króla” czy niezłego „Żołnierza królowej Madagaskaru pokazuje w tym spektaklu zupełne nowe możliwości i zaskakuje nieznanym mi dotąd obliczem. Wojciecha Czerwińskiego bardziej pamiętam z ról filmowych, zwłaszcza z obejrzanej kilka dni temu na Netflixie „Krucjaty”. Teraz zobaczyłem aktora w zdecydowanie bardziej lirycznej odsłonie i muszę przyznać, że mam ochotę na kolejne teatralne z nim spotkania w takim właśnie charakterze. .
Żałuję bardzo, że tej jakości muzyka, z jaką mamy do czynienia w tym spektaklu, nie jest wydawana choćby na CD-R czy zapisywana na spotify, że w momencie zejścia tytułu z afisza ginie bezpowrotnie. Kolejny żal to fakt, że przedstawienie trwa zaledwie godzinę, bo takiej muzyki można by słuchać jeszcze bardzo, bardzo długo. Ale przecież zawsze można pójść kolejny raz do Teatru Polskiego w Warszawie, by usłyszeć ją ponownie. Absolutnie polecam.