EN

27.09.2022, 16:33 Wersja do druku

What the f…

„Węgla nie ma” Przemysława Pilarskiego w reż. Jacka Jabrzyka w Teatrze Śląskim w Katowicach. Pisze Aleksandra Sowa.

Czy to był spektakl dobry? W porządku, kontrowersyjne pytanie – w końcu obiektywne wskaźniki pozwalające na określenie tzw. „wartości artystycznej” ponoć nie istnieją. No dobrze, to inaczej: czy ten spektakl UWAŻAM za dobry? Nie wiem. Niezbyt często zdarza mi się nie mieć zdania, nad czym akurat ubolewam, ale tym razem nad sceną wyświetliło mi się „What. The. F…” tak wielkie, że aż uniemożliwiające skonstruowanie recenzji, którą będzie można wrzucić do jednej z dwóch szufladek: pozytywna / negatywna.  

Mija tydzień, a ja dalej zastanawiam się, co zobaczyłam w Teatrze Śląskim we wrześniowy, piątkowy wieczór. Czy to była satyra na melancholię za czasami sprzed szalejącej prywatyzacji? Albo w ogóle: sprzed transformacji? A może właśnie nie – może to nie satyra, a ta zawoalowana melancholia, na co zresztą na początku miałam nadzieję? A może sceniczna rozkminia na temat tego, co myślimy o kryzysie energetycznym?

A jak to w ogóle nie o tym? A jeśli to faktycznie jakieś insiderskie śląsko–zagłębiowskie niesnaski i żarciki, których z perspektywy krakoskiej nie rozumiem? Tylko co tam robiły pierdzące niesporczaki? Papież węglem przygnieciony (na tej scenie jeden z widzów wyszedł, głośno trzaskając drzwiami)? I Ukrainka – lesbijka (na tej scenie inny widz głośno westchnął). I czy ona w ogóle była lesbijką? Moja towarzyszka premiery twierdzi, że tak, ale ja myślałam, że to nie o partnerce, a o Ojczyźnie monolog był…

fot. Przemysław Jendroska/mat. teatru

Mogłabym jeszcze powymieniać kilka znaków zapytania, z wielką gumiklyjzą (tak, wygooglałam tę nazwę) na czele, ale ustalmy to, co wiemy na pewno.

Edward, Twarz Zagłębia (Michał Majnicz) wysłany z misją detektywistyczną, z Zagłębia do Katowic się udaje, aby sprawdzić gdzie się Ślązacy podziali. Long story short i od razu mówię, że spoiler alert: okazuje się, że gęsta mgła spowijająca miasto, to w istocie sztuczny dym zakrywający odlot Spodka na Księżyc. Na dole została tylko Oma (Grażyna Bułka) i Peter (Marcin Gaweł), taplający się w mące i przygotowujący paczki z żywnością do wysłania krajanom. To wszystko całkiem zabawne (chociaż dlaczego i z czego w ogóle się śmiałam – nie wiem) i ze sporą dozą teatru w teatrze. Do tego klimatyczna i oszczędna scenografia bazująca na kilku rozsuwanych kotarach oraz gra światłem, podbijająca oniryczność i absurd… No i jeszcze nie za długie, co prawie zawsze w cenie. Ale czy to sens miało? Znowu: nie wiem.

To może jeszcze o tym, co innego, poza spektaklem, na Śląsku widziałam. Z perspektywy Krakowa bankiet wręcz wystawny, czyli wielością potraw i trunków płynący. No i co by tu jeszcze… Ponownie: nie wiem. Może to, że na Śląsk wrócę. Po tym starcie sezonu wnioskuję, że o wiele prościej tam o teatralny odlot – i to mimo braku spożycia psychoaktywnych klusek. Nic z tego nie rozumiecie? To dobrze. Znaczy: oddałam klimat spektaklu, jak należy.

Źródło:

Materiał nadesłany