Wilki są dla mnie leitmotivem 2020 roku – pojawiły się w lockdownie wraz z głęboko zapadającym w pamięć kryminalnym reportażem Larsa Berge Dobry wilk. Tragedia w szwedzkim zoo i potem wracały wielokrotnie w różny sposób.
Pod patronatem tych zwierząt – wyrażonym hasłem „Mamy Wilka!” – odbyła się tegoroczna, trzecia już, edycja LasFestu; pierwsza, którą w całości spędziłam w Solnikach, z powodu zresztą zupełnie nieoczywistego i prozaicznego: mój mąż organizował w jego ramach pokaz filmów krótkometrażowych.
Okrojony covidowy program zawierał ledwo parę punktów: pożegnanie z tytułem The Monstrum Band w reżyserii Roberta Drobniucha (koprodukcją Teatru Lalki i Aktora Kubuś w Kielcach i organizatora festiwalu – Grupy Coincidentia), instalację Studnie światła Tadeusza Wierzbickiego, prezentację Oddaleńców Natalii Sakowicz i Macieja Cempury, Noc Perseidów (nocny spektakl spadających gwiazd z muzyką na żywo wykonywaną przez trio: Nagnajewicz/Jurčo/Skorupski), koncert Tymona Tymańskiego i wspomniany pokaz pięciu filmów z Lubelskiego Festiwalu Filmowego, wybranych przez jego dyrektora Macieja Misztala. W sam raz na powolne wejście w sezon i pierwszy covidowy festiwal – myślałam, nie doceniając mocy rażenia wilczego genu i watahy zwanej Grupą Coincidentia. Wydarzenie to odcisnęło na mnie silne piętno i obecność wilka w jego tytule odegrała tu kluczową rolę. Nieustannie wracam myślami do tego motywu, co umożliwia mi odkrywanie ciągle nowych perspektyw wspominania i analizowania tegorocznego LasFestu – tekst jest zapisem kilku z nich. Zawiera też wypowiedzi Pawła Chomczyka i Dagmary Sowy – rozmowy z nimi jako kuratorami i artystami, wreszcie znajomymi były festiwalową codziennością, budowały liczne konteksty i płaszczyzny uczestnictwa w festiwalu. Ich pełna swobody i otwartości gościnność konstytuuje to miejsce. Sami mówią o tym tak: „Pewne rzeczy ciężko jest nazwać. Chodzi o zarządzanie energią. Zauważasz, co się dzieje w relacjach, i zaczynasz w to intuicyjnie iść, odpowiadać na to. Chodzisz, rozmawiasz z ludźmi, starasz się rozładować ewentualne napięcie. Po prostu zachowujesz się jak gospodarz, który chce ugościć ludzi jak najlepiej i sprawić, żeby ich wejście do tego eventu było jak najlepsze”. Właśnie to podejście zapewnia gościom absolutną przyjemność uczestnictwa w teatralnym święcie, więc chciałam, by byli obecni również w tym tekście. Bo „teatry i miejsca tworzą ludzie”.
Nasza wataha
Organizowanie festiwalu teatralnego zawsze wiąże się z wieloma wyzwaniami, a w tym roku poziom komplikacji zwiększał się wręcz drastycznie – konieczność dostosowania się do reżimu sanitarnego stanowiła raczej wisienkę na torcie z przeszkód. Liczba wyłaniających się zagrożeń oraz czynników wróżących sromotną klęskę mogła odstraszyć najbardziej nawet entuzjastycznych i zakłócić spokój najlepiej zorganizowanych ekip pracujących nad wydarzeniami. Zapraszanie spektakli zagranicznych do ostatniej chwili skazywało organizatorów na niepewność, czy uda się zrealizować pokaz: prawdopodobieństwo zamknięcia granic, konieczność odbywania kwarantanny po przyjedźcie lub po powrocie, odwoływane loty czy wahania kursów euro decydowały podczas szacowania ryzyka. W przypadku polskich gości wcale nie musiało być lepiej... Dodatkowo sponsorzy wycofywali się ze złożonych obietnic, a samorządowi organizatorzy wstrzymywali wstępne deklaracje pokrycia wkładów własnych. Kto miał dotację z Ministerstwa Kultury i Dziedzictwa Narodowego, mógł co prawda negocjować warunki umowy i dzięki temu otrzymać finansowanie na poziomie 100%, ale wówczas musiał przeprowadzić działania w wersji online i nawet streamingowane przedstawienia zostawić w sieci na pół roku. Wszystko to sprawiało, że festiwale zawieszały ciągłość i ogłaszały przyszłoroczne terminy realizacji imprezy – w przypadku inicjatyw w środowisku lalkarskim taką decyzje podjął choćby Wrocławski Teatr Lalek, organizator Przeglądu Nowego Teatru dla Dzieci; Teatr Lalek Banialuka – organizator Międzynarodowego Festiwalu Sztuki Lalkarskiej; czy Teatr Baj Pomorski – organizator Międzynarodowego Festiwalu Teatrów Lalek Spotkania. Może instytucjom paradoksalnie łatwiej odpuścić? Nie znam dróg, które przeszli dyrektorzy tych konkretnych miejsc i ich zespoły, ale wyobrażam sobie, że na jednej szali mogła się znaleźć realizacja ważnej idei, która stoi za każdym festiwalem, a na drugiej – choćby komfort gości i poczucie bezpieczeństwa pracowników (najczęściej mocno nadszarpnięte w wyniku lockdownu).
Czemu więc właściwie odbył się LasFest? „Istotną sprawą jest to, że działamy niezależnie i zapraszamy takie właśnie grupy artystów do współpracy. To są często osoby, które straciły z dnia na dzień dochody z wiadomych powodów, a nie mają gruntu instytucjonalnego, który pozwalałby im przetrwać. Więc od początku chcieliśmy zrobić wszystkie projekty, które zaplanowaliśmy i wywalczyliśmy na ten rok, żeby wesprzeć tych ludzi. Dużą inspiracją był dla nas także niemiecki Westflügel Leipzig, z którym jesteśmy na stałe związani. Na ich przykładzie podpatrywaliśmy, jak sobie radzą niezależne ośrodki na Zachodzie. Tam naprawdę nie było odpuszczania: robili wszystko, żeby dać ludziom alternatywę i kontaktować ich ze sztuką – jak można było wpuszczać małe publiczności, zaraz zaczęli to robić. Nam się od razu wydawało, że to jest słuszna droga i sami również absolutnie nie możemy zrezygnować z naszych planów” – mówi Dagmara.
Na jednym z portali przeczytałam zdanie, które zapadło mi w pamięć: „wilki za wszelką cenę bronią swojej rodziny, która stanowi dla nich wartość nadrzędną”. Czyż to w jakiś sposób nie charakteryzuje Coincidentii?
Terytorium
Do Solnik z Białegostoku jedziesz drogą na Zabłudów. Po kilkunastu kilometrach (i kilku spotkanych bocianach) widać drogowskaz w prawo, na Biele. Na zakręcie jest supermarket. Czynny tylko do 21, więc warto stanąć i wyposażyć się na drogę. Za chwilę Twoim oczom ukaże się kościół ewangelicki z cmentarzem. Niedługo potem zjazd w lewo, na Krynickie. Jeśli przyjrzysz się uważnie, zobaczysz, że te omszałe kamienie to pozostałości cmentarza żydowskiego. Jeśli spojrzysz w dal – zobaczysz w polu powiewające na wietrze chorągwie: to miejsce cudu zabłudowskiego – możesz przystanąć i pokonać te 50 kroków do kapliczki upamiętniającej objawienia maryjne z połowy lat 60. XX wieku. Potem znów jedziesz prosto – już bardzo niedaleko. Za drugim zjazdem na Solniki zjeżdżasz w lewo w leśną drogę (jeśli zrobisz to wcześniej, zgubisz się i będziesz musiał kołować, żeby wrócić na szlak). Skręcasz tuż przed kapliczką, z której czas starł wszystkie litery. Teraz tylko 700 metrów przez las. Wieczorem jest ciemno, że oko wykol. W ciągu dnia promienie słońca miękko układają się na mchu, dając świadectwo jego delikatności. Aż chce się przyłożyć policzek do ziemi i poczuć zapach grzybni i resztek jagód! Jeśli oprzesz się pokusie pozostawienia samochodu i zapuszczenia się w leśne odmęty, dojedziesz do Siedliska Solniki 44, a wtedy otworzą się przed Tobą łąka-parking, podwórko-foyer i stodoła-teatr.
„Jesteśmy trochę zepsuci sezonami ostatnimi, kiedy ludzie przychodzili do nas w kompletach czy nadkompletach, chcieli do nas wracać. Mieliśmy fantastyczny feedback, wręcz frenetycznie przyjmowano większość spektakli” – mówił Paweł. Tak, coś w tym musi być – wszystkie spektakle, które widziałam i tam, i w innych miejscach, właśnie w solnickiej stodole podobały mi się bardziej, pulsowały innym rytmem. „Pojawiły się w nas silne obawy, jak będzie wyglądał przepływ energetyczny, gdy publiczności jest mało i widzowie są zamaskowani, rozsadzeni. Ale okazało się, że idea uprawiania teatru, który jest wspólnym uczestnictwem aktorów i widzów, dialogiem między przestrzenią sceny a publicznością, jest ideą, która jest żywa nawet w wersji pandemicznej” – konstatuje dalej. A Dagmara dodaje: „Tu u nas wszystko jest na świeżym powietrzu: ludzie zbierają się na zewnątrz, w dużej przestrzeni, gdzie jest łatwo o dystans. Ta przestrzeń daje dużo wyciszenia, relaksu, pozytywnej energii”. Na każde tegoroczne wydarzenie LasFestu przyjeżdżał komplet widzów, a chrapkę miało jeszcze wiele osób („musieliśmy odsyłać ludzi z kwitkiem”).
W ogóle mnie to nie dziwi – to miejsce jest naprawdę magiczne i przyciąga jak magnes. To nie jest teatr w miejskim zgiełku, nie możesz tu wpaść prosto z pracy. To miejsce, do którego podróżujesz, docierasz – wymaga od Ciebie aktywności, a kiedy już ją widzi, odpłaca z nawiązką. Nawet jeśli jedziesz specjalnie po to, żeby celebrować spotkanie z kulturą, ma niejako w gratisie spotkanie z naturą. Chyba właśnie dlatego, że sztuka i natura nie są tu stawiane na piedestale, ale są czymś codziennym, natychmiast po przyjeździe obie miękko zaczynają krążyć w krwioobiegu, nasycając krew życiodajnym tlenem. LasFest w nazwie zawiera po prostu to, co rzeczywiście jest. Tak ściśle zespolonego z przyrodą festiwalu ze świecą szukać.
Wycie do księżyca
„W teatrze jest tak: masz pewnego rodzaju fantazję, wizję, ale przewrotne jest to, że dopóki one nie staną się ciałem na scenie, to nie możesz być pewny, że to wszystko się zrymuje tak, jak założyłeś. Bo rzeczy rymują się często po prostu na przekór, przekaz wychodzi inny, niż to zaplanowałeś. W sensie kuratorskim jest podobnie. Jako przykład podam ci sytuację z minionego LasFestu, kiedy jednego dnia mieliśmy dwa wydarzenia. Ludomir Franczak pokazywał na zewnątrz w lesie instalację Walden na podstawie powieści Henry’ego Thoreau. Ja wyszedłem z tego spektaklu z przesłaniem, że ludzkość musi po prostu zluzować i odpocząć. Wiele osób zresztą odebrało to podobnie. I wyobraź sobie, że ludzie wychodzą z tej przestrzeni leśnej i od razu idą płynnie na następne wydarzenie: biorą sobie materace, rozkładają na trawie w naszym siedlisku, kładą się na nich i przez trzy godziny do muzyki tworzonej przez Adama Frankiewicza oglądają spektakl spadających gwiazd. Pewne rymy pojawiają się w momencie, kiedy widzisz obie rzeczy. Tak jest z każdym programem” – opowiada Paweł.
Z tym też niewątpliwie tak było. Myślę, że podobny wieczór – który zresztą zgromadził najliczniej publiczność – był najmocniejszym punktem również tegorocznego LasFestu. Nocy Perseidów towarzyszyła muzyka w wykonaniu trio Nagnajewicz/Jurčo/Skorupski wypełniona miękkimi powietrznymi dźwiękami akordeonu i momentami elektroniki kojarzącej się z dźwiękami kosmosu. Spektakl spadających gwiazd zaplanowano po propozycji Tadeusza Wierzbickiego, do której jeszcze wrócę. Wierzbicki przygotował instalację i tym gestem oddał przestrzeń we władanie uczestników, wchodzących w maskach z mroku do mrocznej stodoły, by nie do końca nawet świadomie performować i oglądać działania innych w tym miejscu. Skryci w mroku muzycy skupiali uwagę gości na tym, co dzieje się na niebie, improwizując nastrojowy muzyczny komentarz do tych wydarzeń. Wielość bodźców stymulowała synestetyczny odbiór.
Ciekawie zestawieni zostali także Oddaleńcy – przedstawienie świeżych absolwentów białostockiej filii Akademii Teatralnej – z pokazami krótkometrażowych filmów reżyserów, którzy mimo młodego wieku intensywnie poszukują oryginalnego języka ekspresji. Znaczące dla odbioru obu opisywanych wieczorów jest to, że pierwsze wydarzenie odbywało się w stodole teatralnej, drugie zaś – na świeżym powietrzu. Dzięki temu nie tylko miałam poczucie balansu, ale również udało mi się zachować odpowiednie skupienie i w pełni angażować się w każdą z artystycznych propozycji.
Również dramaturgia całości została zaprogramowana w sposób przemyślany, a nawet pozwalający na symboliczną interpretację. Pierwszym wydarzeniem było pożegnanie z tytułem The Monstrum Band w reżyserii Roberta Drobniucha, dotychczasowego dyrektora Kubusia, który za kilka dni miał objąć kierownicze stanowisko w stołecznym Teatrze Lalek Guliwer. Następny dzień po spektaklu był wolny, co pozwalało niemalże na krótką żałobę po tym, co odeszło. Zresztą trzeba powiedzieć, że pandemia wydobyła wiele znaczeń ukrytych w tym przedstawieniu – troska o dobro dzieci w sytuacji zagrożenia zestawiona była teraz z wzajemnym zmęczeniem swoją obecnością dzieci i rodziców podczas lockdownu, a konieczność stałego korzystania z internetu stanowiła kontekst dla pytania o granice naszego ludzkiego zespolenia się z technologią. The Monstrum Band był zarazem jedyną propozycją przywiezioną przez teatr instytucjonalny. Następne wieczory pozwalały nasycać się kontaktem z artystami niezależnymi, najpierw najstarszym i najbardziej zasłużonym Wierzbickim, następnie młodziakami, a potem nieustannym buntownikiem i wywrotowcem Tymańskim. Każdy wieczór pokazywał zupełnie inną twarz sztuki niezależnej.
Od basiora do wilczątek
„Byliśmy umówieni z Tadeuszem Wierzbickim, że coś u nas zrobi, zanim zdecydowaliśmy o haśle i w ogóle o tym, jaka to będzie edycja. To, że właśnie Tadeusz był osią naszego myślenia o festiwalu, pozwoliło nam wybudować na nowo także program w wersji pandemicznej” – mówi Dagmara. Wierzbicki przygotował instalację, utrzymaną w bieli i czerni, na którą złożyły się cztery tytułowe studnie światła ustawione w kątach sali. Padające z góry promienie odbijały się od luster umieszczonych w środku, do których przymocowane były lustrzane folie z odciśniętymi śladami, co dawało efekt wielu zarysów ludzkich twarzy drżących od najdelikatniejszego ruchu powietrza. Oczywistym rymem do prezentowanych przez Wierzbickiego masek były maski na twarzach zwiedzających, ale i bez tego w tej propozycji artystycznej jest coś wyjątkowego – różnorodność postaci, ich migotliwość i efemeryczność mogą dowolnie wypełniać się znaczeniami, pozwalają też zwiedzającemu doświadczać swojej własnej kruchości i małości, a zarazem realności i żywotności.
„Zawsze to jest zagadką, czy pewnego rodzaju cechy, które dostrzegłeś u patrona tegorocznego festiwalu, to nie jest jakaś rozmowa z samym sobą, coś, co ci się przyśniło, wydawało” – konstatuje Paweł. I zaraz dodaje: „No i zadajesz sobie też pytanie, czy te geny, które zauważyłeś u młodych wilków, przeniosą się na energię festiwalu”.
Zatem – geny Natalii Sakowicz i Macieja Cempury. Kontynuując wilczą metaforykę, to para, która została już odchowana i odeszła budować swój artystyczny świat i właśnie taki pierwszy według mnie nieśmiały krok obserwujemy w Oddaleńcach. Zdecydowali się na pracę na wierszach Leśmiana i zderzyli je z fragmentami prozy tego autora stanowiącymi metakomentarz do poezji. Kolejne etiudowe sceny spinają figury tytułowych oddaleńców, pokazujących się nieustannie w innej relacji do siebie i świata – sztucznego, stworzonego ze śmieci i resztek, aż nadmiernie kontrastujących z bujną neologicznością leśmianowskiej łąki. Dużo tu tradycyjnej recytacji, odgrywania niewielkich lalkowych scenek, momentów nawet nieco efekciarskich (jak chodzenie Cempury do rytmu metronomu). Ale jest też jedna piękna scena, która chwyta za serce i sprawia, że widzi się te uaktywnione wilcze geny w poszukiwaniu własnego języka: Natalia Sakowicz, wypowiadając kolejne słowa wiersza o bliskości i miłości, spokojnie i systematycznie wykleja niebieską taśmą papierową sylwetkę leżącego na podłodze Cempury. A potem, gdy on wstanie, równie spokojnie i systematycznie wpasowuje się w ten kształt, odrywa taśmę, próbuje dopasować ją do siebie, aż wreszcie zniechęcona, zmęczona zwija całą niebieskość w kulkę, robiąc lalkę. Porusza mnie to, gdy myślę, ile takich sekwencji trzeba przygotować i powtórzyć, by z wilczka stać się waderą czy basiorem!
Trzeba mieć sporo odwagi, by przywozić wilki do lasu. Trzeba być bardzo wrażliwym, by wilcze geny dostrzegać i bardzo odważnym, by oddać widzom w nadziei, że pokochają pokazywane rzeczy tak wielką miłością, na jaką te zasługują. Instynkt, zaufanie do siebie, dbanie o własną indywidualność i szanowanie cudzej – to cechy wilków, ale i Grupy Coincidentia – jednego z najciekawszych obecnie polskich teatrów niezależnych. Może dlatego od początku tego tekstu nazywam ich watahą...
Pobyt w Solnikach to zanurzenie się w naturze i kulturze, które nie tworzą ciasnego splotu, raczej pulsująco meandrują wokół siebie, wchodząc w relację. I może to właśnie na głębokim poziomie pozwala też pobyć z samym sobą i odkryć swojego własnego wewnętrznego wilka... D
III Międzynarodowy Festiwal Teatralny w Lesie LasFest, edycja „Mamy Wilka!”, Solniki, 11-15 sierpnia 2020