EN

8.11.2022, 20:30 Wersja do druku

W transie

„Dziady, część II” Adama Mickiewicza w reż. Zoltana Balazsa w Teatrze im. Stefana Jaracza w Olsztynie. Pisze Benjamin Paschalski na blogu Kulturalny Cham.

fot. mat. teatru

Każdorazowe wystawienie sztandarowego utworu naszej literatury, Dziadów Adama Mickiewicza, zawsze jest oczekiwanym wydarzeniem teatralnym. Ostatnie lata przyniosły kilka znaczących interpretacji dzieła wieszcza. Z jednej strony pierwszy raz w historii Michał Zadara wystawił całość utworu, nie roniąc ani jednej jego litery, budując wielowątkowy epos kształtujący wspólnotę sceny i widowni. Radosław Rychcik odwołał się do amerykańskiej popkultury, wychwytując analogie dotychczas nieznane. Paweł Passini zbudował w opolskich lalkach bardzo interesujący świat pierwotnej tajemnicy. I oczywiście ostatnie spotkanie z Dziadami – krakowska inscenizacja Mai Kleczewskiej, która jak w lustrze odbijała naszą codzienność. Teatr w Olsztynie zaproponował odmienne spotkanie. Do przygotowania części II, obrzędowej, zaprosił węgierskiego twórcę – Zoltana Balazsa. To inscenizator wszechstronny, który w indywidualny, niezwykle interesujący sposób, operując tekstem oryginału, tworzy własne autorskie widowiska przesiąknięte ruchem, muzyką i uderzającą stroną wizualną. Jako założyciel budapeszteńskiej sceny Maladype jest znany również w naszym kraju poprzez pokazy podczas festiwali teatralnych. Zaproszenie go do pracy, z krajowym zespołem, był tylko kwestią czasu. I tę lukę wypełniła instytucja prowadzona przez Zbigniewa Brzozę. Węgierski twórca przygotował widowisko, którego początek zapowiada spektakl skondensowany, klarowny i dynamiczny. Widz jest zauroczony, przepełniony bodźcami płynącymi ze sceny. Ale niestety, reżyser chyba na własne życzenie, zniszczył to, co zbudował. Bowiem końcówka jest wręcz nieznośna. Jasno skonstruowana narracja i konsekwencja artystyczna zostały zniszczone banałem i pseudo grubą kreską ironii.

Przestrzeń sceny wydaje się ascetyczna. Scenografia to trzy owalne żyrandole niczym z średniowiecznego kościoła. One kształtują uniwersalne miejsce obrzędów. Nie będzie cmentarza, kaplicy, kościoła. Odbędą się trzy odmienne rytuały z trzema różnymi Guślarzami. Ten zabieg jest niezwykle ciekawy. Bowiem przywołane duchy ukazują odmienne grupy i podmioty. Elementem łączącym całe widowisko jest droga Upiora (Radosław Hebal) w towarzystwie Archaniołów (Wojciech Rydzio, Agnieszka Giza-Gradowska) do własnego miejsca obrzędu. Balazs układa rytuał pierwszy na wzór japońskiej tradycji. Dwudźwięk matki oczekującej Rózi i Józi jest niesamowity, pełen niepokoju i oczekiwania. Konstrukcja ruchu gromady jest klarowna jak dokładny układ matematyczny. Ujednolicone kostiumy jak kimona (zjawiskowe projekty Agaty Uchman) stają się jedynym jaskrawym rozbłyskiem w skupionym epizodzie dziecięcym. Kolejny fragment jest jeszcze bardziej ujmujący. Tym razem wspólnota to ptaki w ornatach z figurami świętych. Pan, niegdyś silny, mocny, władny, dziś jest zagubiony w chmarze kruków, sów, orlic i puchaczy. Niepokój budowany przez wokalizę a także dźwięki jest dojmujący. I w tym momencie reżyser robi niesamowitą woltę. Zmienia całkowicie klimat, burzy to, co skonstruował. Scena z Zosią (Marta Markowicz) jest już całkowicie odmienna. Guślarz (Kamil Rodek) siada przy fortepianie. Bohaterka śpiewa nieznośną piosenkę, zmuszając zagubioną publiczność do współgrania jak podczas festiwalu w Opolu. Wszyscy podnoszą rączki, bujamy się w rytm prostej przyśpiewki. I magia transowej opowieści pryska. To całkowite pogubienie. Wspólnota jest jak obca masa. Przechodzi przez scenę w prostym ruchu, nic już nie znaczy. Nie ma niepokoju, nie ma bólu, tragedii, cierpienia. Następująca sekwencja spotkania Upiora z Pasterką (Agata Zielińska) to pusty gest. Nie ma strachu, przerażenia, grozy. Zostaje konieczne zamknięcie wynikające z fraz Mickiewicza. I faktycznie cała praca budowania atmosfery przez połowę widowiska pryska na własne życzenie reżysera. Oczarowanie zmienia się w niesmak. Jasna konstrukcja ukazania trzech widowiskowych, odmiennych obrzędów pełnych niesamowitości, zostaje zgubiona. Przykre doświadczenie artystyczne.

Jednym z najważniejszych grzechów olsztyńskiego przedstawienia jest brak pracy nad tekstem i dbałości o jego wymowę. Frazy padają od niechcenia, są pustym słowem. A przecież Mickiewicz zawarł w nich nie tylko obraz podpatrzonych dawnych wschodnich uroczystości, ale również tragedię i cierpienie tych poszczególnych postaci. Wielokrotnie nie można zrozumieć padających wersów, a przecież w nich ukryte jest piękno romantycznego wiersza. Doceniam urodę widowiska, pomysłowość inscenizatora odczytania utworu Mickiewicza. Tylko pozostanie zagadką dlaczego zgubił świetny trop plastycznego, ruchowego widowiska pełnego niesamowitości i przerażenia na rzecz zwieńczenia go pustą balladą o samotnej Zosi.

Próba kolejnych Dziadów, tym razem w Olsztynie, nie będzie dyskutowanym widowiskiem. Nie ma w nim analogii politycznych, nie dekonstruuje naszego stanu wiedzy na temat utworu romantyka. Jest pewnym gestem, artystycznym, który fantastycznie się zapowiadał, ale osiadł na mieliźnie niemocy. Szkoda, bo warto być wiernym idei, zaryzykować, bo finał mógł być olśniewający.

Źródło:


Link do źródła

Autor:

Benjamin Paschalski

Data publikacji oryginału:

07.11.2022