„Metoda na serce. Śledztwo” Katarzyny Szyngiery i Mirosława Wlekłego w reż. Katarzyny Szyngiery w Teatrze Powszechnym w Warszawie. Pisze Paulina Sygnatowicz w Teatrze dla Wszystkich.
Katarzyna Szyngiera w wywiadach przyznawała, że jej ambicją jest wywołanie swoim najnowszym spektaklem dyskusji na temat przemocy psychicznej. Przedstawienie „Metoda na serce. Śledztwo” w warszawskim Teatrze Powszechnym zostało ciekawie wyreżyserowane, jest znakomicie zagrane. Ale sukcesu „1989”, którego współtwórczynią jest Szyngiera, raczej nie powtórzy.
Reżyserka postawiła przed sobą trudne zadanie. Nie tylko dlatego, że przemoc psychiczna jest wciąż tematem tabu. Zwłaszcza, gdy dzieje się ukryta za czterema ścianami prywatnych domów (Szyngiera razem ze scenografką Mileną Czarnik świetnie podkreśliła to zamieniając kurtynę na firanki). Także nie dlatego, że reżyserka na warsztat wzięła trudną formę (scenariusz napisała wspólnie z reporterem Mirosławem Wlekłym na bazie jego reporterskiego podcastu „Śledztwo Pisma”). Przede wszystkim dlatego, że historia, którą opowiada, choć wydarzyła się naprawdę, jest tak niewiarygodna, że odwraca uwagę od tematu, na który miała zostać skierowana.
Zwykli ludzie i niezwykłe historie
Jan (Grzegorz Falkowski) i Agata (Aleksandra Bożek), były ksiądz i niedoszła zakonnica, przez wiele lat manipulowali w mniej lub bardziej widoczny sposób kolejnymi osobami. I umykali wymiarowi sprawiedliwości, któremu wciąż trudno zająć się sprawami przemocy (bo nie zostawiają namacalnych śladów). Ich pierwszymi ofiarami były dzieci, dla których Jan i Agata stanowili rodzinę zastępczą. Tutaj motywy były jasne – dzięki faszerowaniu podopiecznych lekami i wmawianiu różnych zaburzeń, para wyłudzała wyższe środki na ich utrzymanie. To jednak nie ten, mocny przecież wątek wysuwa się na pierwszy plan w spektaklu Szyngiery. Większa część prawie trzygodzinnego przedstawienia poświęcona jest historii chorującej na serce Joanny (przejmująca Ewa Skibińska). Agata i Jan bez skrupułów wykorzystali fakt jej choroby, manipulując nie tylko nią samą, ale i jej otoczeniem. Do tego stopnia, że nie tylko najbliżsi Joanny byli w stanie uwierzyć, że obie kobiety są siostrami (sic!), ale także, że to Joanna i jej mąż ponoszą odpowiedzialność za pogarszający się stan zdrowia Agaty.
W sercu manipulacji
Szyngiera i Wlekły dobrze budują tę historię. Odnajdują się w niej też aktorzy. Choć Jan Falkowskiego od początku nie budzi sympatii, a w Agacie w wykonaniu Bożek wyczuwa się pewien rodzaj gry, w pierwszych minutach spektaklu i my, widzowie, jesteśmy w stanie uwierzyć, że Agata także choruje na serce i nie ma perspektyw na wyzdrowienie. Pomaga w tym ciekawy reżyserski zabieg, aby większą część tej historii opowiedzieć na ekranie. Prowadzona z ręki kamera uwiarygadnia filmowane zdarzenia i pozwala nam mocniej w nie wejść. Im bardziej absurdalna staje się ta historia, tym bardziej zaczynamy odczuwać, że i my zostaliśmy oszukani, że i na nas główni bohaterowie dopuścili się psychicznego nadużycia. Coraz trudniej jest więc nam zrozumieć, jak to możliwe, że dwójce zwyczajnych ludzi przez tyle lat udawało się oszukiwać kolejne osoby. Szyngiera nie daje odpowiedzi na to pytanie. Tak samo jak i na inne, które w tej historii wydaje się nie tyle ciekawsze, ile trudniejsze do zrozumienia: jakie motywacje kierowały Agatą i Janem? Chęć wątpliwego wzbogacenia (swoim ofiarom wytaczali absurdalne procesy, np. za przywłaszczenie sobie markowych okularów)? Potrzeba ucieczki od trudnej rzeczywistości i nieudanych relacji (brak w tym spektaklu sygnałów wskazujących na ten motyw)? Uzależnienie od wchodzenia w role i potrzeba uznania ze strony otoczenia (w zależności od sytuacji Agata przedstawiała się, jako robiąca amerykańską karierę artystka czy szlifierka diamentów; Jan bywał prawnikiem czy szefem banku)? Czy wreszcie po prostu choroba psychiczna (o czym wprost w zakończeniu spektaklu mówi Profesor zaproszony do skomentowania z naukowego punktu widzenia zachowania bohaterów). To ostatnie wyjaśnienie jest jednak mało satysfakcjonujące. A to sprawia, że w tym aspekcie „Metoda na serce. Śledztwo” pozostawia duży niedosyt. A ten powoduje, że temat, na który postawiła reżyserka się rozmywa.
Reporter w kajaku
To, co w tym spektaklu niewątpliwie się udało, to rozbudowany wątek Reportera (świetny Grzegorz Artman). Nie tylko dlatego, że wprowadza odrobinę komizmu, pozwalając na oddech od ciężkiego tematu. Zamierzenie czy nie, Szyngiera i Wlekły stworzyli osobną opowieść o pracy reportera, odzierającą ten zawód z aury wyjątkowości. Pokazują, że to ciężki kawałek chleba, nie zawsze skazany na sukces. Reporter przemierza całą Polskę różnymi środkami komunikacji (pociągiem, samolotem, a nawet kajakiem, co na scenie pokazane jest dosłownie), aby w większości przypadków natrafić na zamykane przed nosem drzwi. Pracuje nawet na urlopie – gdy pod namiotem odbiera telefon od swoich bohaterów wie, że ich opowieści na niego nie poczekają. Historie, które stara się opowiedzieć w możliwie najprostszy sposób, na etapie zbierania materiałów bynajmniej takimi nie są. Stworzenie wiarygodnego i wartościowego reportażu zajmuje lata. Na końcu zaś to opowiadana historia, a nie jej twórca znajdują się na pierwszym planie. Reporter staje się niewidoczny, chowając się za firankami, które dla nas odsłania, abyśmy sami mogli dotrzeć do prawdy o bohaterach.
To zupełnie inny obraz reportera niż ten, który w spektaklu „Polowanie na osy. Historia na śmierć i życie” wykreowała za świetnym reportażystą Wojciechem Tochmanem Dominika Ostałowska (spektakl Natalii Korczakowskiej, który powstał w tym sezonie w Teatrze Studio na podstawie książki Tochmana był między innymi hołdem złożonym wybitnej reporterce Lidii Ostałowskiej). Każdy z nich jest jednak prawdziwy. Tak jak prawdziwe są opisywane przez nich historie. Choć być może trudno w nie uwierzyć.