EN

3.12.2024, 14:09 Wersja do druku

„W rocku nie chodzi o nutki, ale o osobowość i szaleństwo”

Z Jackiem Mikołajczykiem, reżyserem, zastępcą dyrektorki ds. artystycznych w Teatrze Syrena w Warszawie rozmawia Wiesław Kowalski w Teatrze dla Wszystkich.

fot. Michał Heller/ mat. teatru

Spektakl „School of Rock” Andrew Lloyda Webbera, Juliana Fellowsa, Glenna Slatera w Twojej reżyserii na dużej scenie Teatru Rozrywki w Chorzowie miał swoją premierę 6 czerwca, a zatem pod koniec ubiegłego sezonu teatralnego. Ja zobaczyłem to przedstawienie dopiero po wakacjach i bardzo tego żałuję, bo na pewno wcześniejsza wizyta na Śląsku mocno by zmieniła moje podsumowujące notowania w kategorii spektakli muzycznych. Dlatego chciałbym Ci bardzo za tę inscenizację podziękować i pogratulować sukcesu. A ponieważ to już kolejna Twoja praca (nieco wcześniej była „Matylda” grana w Teatrze Syrena w Warszawie i w Teatrze Kameralnym w Bydgoszczy) z dziećmi w teatrze, chciałem zapytać czy masz jakiś patent na to, jak pracować z tak młodymi ludźmi, by osiągnąć sukces? A przede wszystkim, by je zarazić energią i wykrzesać ten cały sceniczny dynamizm.

Przede wszystkim staram się traktować dzieci w miarę możliwości jak dorosłych aktorów. To znaczy, podchodzić do nich poważnie, słuchać ich propozycji, precyzyjnie formułować zadania. Oczywiście, zdaję sobie sprawę, że większość z dziecięcych aktorów uczy się dopiero teatru, dlatego też wprowadzam zasadę: nie ma głupich pytań i próbuję odpowiedzieć na wszystkie, które dzieci zadają. Czasem są one podobne do zwyczajnych aktorskich pytań i bywają zadziwiająco trafne, czasem dotyczą najprostszych dla nas – pracujących w teatrze na co dzień – spraw, typu: a kiedy będziemy mogli próbować w kostiumach czy ile zostało do przerwy. Najważniejsze jednak, to konieczność stworzenia bezpiecznego otoczenia. Na pierwszej próbie ustaliliśmy z „dorosłym” zespołem, że nie krzyczymy na dzieci, nie krzyczymy przy dzieciach, traktujemy naszych młodszych aktorów po partnersku. Dodałem też, że musimy wypracować pewien kompromis: wyznaczyć sobie i dzieciom ramy dyscypliny pracy, żeby w ogóle dało się pracować, ale z drugiej strony – nie możemy tłamsić naturalnej energii dzieciaków, a wręcz wykorzystywać ją w pracy. Dzieciaki muszą lubić teatr, ten konkretny teatr, Teatr Rozrywki w Chorzowie, i nasz spektakl, muszą czuć się „u siebie”, przychodzić na próby i na przedstawienia z przyjemnością.

Dzieci grające w „School of Rock”, a to przecież na ich barkach spoczywa brzemię powodzenia tego musicalu, zostały wyłonione podczas castingu, na który zjechały podobno z całej Polski. Czym różni się taki dziecięcy casting od tego, w którym  udział biorą zawodowi aktorzy. Jak zmienia się Twoje podejście do stawiania zadań, że tak powiem sprawdzających predyspozycje, poszczególne umiejętności, temperament, naturalność… Jakie zdolności są dla Ciebie decydujące o tym, by znaleźć się w obsadzie?

W kwestiach wokalnych – różnica jest w praktyce nie tak duża. Kandydaci muszą wyśpiewać nuty i nie bardzo jest tu miejsce na kompromis. Oczywiście, casting robi się dosyć wcześnie i praktycznie od razu po wybraniu obsady zaczynają się zajęcia warsztatowe, poszerzające umiejętności dzieci w kierunku wyznaczonym przez materiał, ale jeśli chodzi o wokal, to jest to twarde, jasne kryterium. Więcej przestrzeni pozostaje przy pracy aktorskiej. Staram się wyławiać z przesłuchań osobowości, dzieci czujące teatr, rolę, lubiące powalczyć o teatralny efekt. Natomiast to zupełnie jasne, że nie mają one za sobą szkoły teatralnej, a większość dużego doświadczenia scenicznego. Dlatego w mniejszym stopniu niż na przeciętnym castingu szukam aktorskich „gotowców”. Postęp, jaki zrobiły niektóre dzieciaki w trakcie kilku miesięcy pracy nad „School of Rock”, jest wprost niebywały. Uwielbiam ten moment, kiedy po kilku tygodniach „ustawiania”, cyzelowania każdej intencji i moich podpowiedzi, w jaki sposób wypowiedzieć daną kwestię, nagle w dzieciakach coś „klika” i same zaczynają proponować, kombinować, kolorować, czasem wybiegając daleko poza pierwotne „instrukcje”. Ważne jest, żeby przyjmować dobre propozycje dzieci, akceptować je, podchwytywać i wykorzystywać. To ośmiela pozostałych do aktorskich poszukiwań, bo wiedzą, że praca nad rolą to nie słuchanie poleceń, ale długa, czasem kręta, ale oparta na kreatywnych dociekaniach droga.

W chorzowskim przedstawieniu wszystkie postaci dziecięce tworzą wprost niezwykłą kreację zespołową, co jest tym bardziej godne podkreślenia, że przecież muszą tańczyć, śpiewać, być aktorami w wielu scenach zbiorowych,  tutaj jeszcze niektórzy mogą pokazać swój talent jako instrumentaliści. By osiągnąć tak wspaniały efekt chyba sama dyscyplina nie wystarczy, co musi się narodzić w relacji reżyser – dziecięcy aktor, by osiągnąć taki satysfakcjonujący rezultat, doprowadzający widownię do wręcz euforycznych reakcji?

Właściwie o tym jest nasz spektakl. W wypadku „School of Rock”, jak wspomniałeś, dzieci muszą być nie tylko aktorami, ale też muzykami, grają na instrumentach, rockowych instrumentach. Podkreślam: rockowych, bo dzieciaki mają być nie tylko sprawnymi muzykami, ale małymi gwiazdami rocka. Przyznam, że nad tym trzeba było sporo pracować; że nie było to łatwe. Dzieciaki początkowo po szkolnemu wykonywały partie instrumentalne – precyzyjnie, dokładnie, „tak jak pan kazał”. A tu chodziło o to, żeby wypuścić z siebie rockowego zwierzaka. Mieliśmy przyspieszoną lekcję tego, że w rocku nie chodzi o nutki, ale o osobowość i szaleństwo. I że muzykę „gra się” nie tylko instrumentem muzyczny, ale też twarzą, gestem, całym ciałem.

fot. Artur Wacławek

Natomiast faktycznie, praca nad zbiorówkami była z jednej strony bardzo żmudnym procesem, bo trzeba było wymyślić i ustawić każdą reakcję dzieciaków na to, co się dzieje – co mówi Dewey czy pani dyrektor; ustawić i wyegzekwować w kolejnych próbach i na spektaklach. I to dokładnie robiliśmy, konkretnie z Hubertem Waljewskim, moim asystentem przy tym spektaklu, nieocenioną pomocą, który bardzo naturalnie wszedł w rolę naszego „sierżanta”, szefa dziecięcego zespołu. Z drugiej, chcieliśmy z pozostałymi realizatorami osiągnąć efekt świeżości, żeby dzieciaki nie nudziły się tymi wyuczonymi reakcjami. Musiały być więc one dla nich atrakcyjne. W uzyskaniu entuzjazmu i szczerości młodych aktorów bardzo pomógł nam materiał: to jest po prostu świetnie i bardzo trafnie napisane. Piosenka „Postaw bucom się” była nie tylko ulubionym numerem wszystkich, ale stała się też hymnem naszych dzieciaków. Śpiewały i tańczyły ją wszędzie – na korytarzach teatru, w bufecie, w przerwie prób. Wystarczyło, że ktoś rzucił pierwsze słowa i reszta z radością od razu dołączała.

Mówi się, że aktorzy nie specjalnie lubią grać z dziećmi, bo te potrafią niekiedy ukraść im show. W Twoim przedstawieniu tego absolutnie nie widać, a wręcz czuje się ogromne porozumienie i budowanie wzajemnych relacji na zasadzie całkowitego zaufania jednych do drugich.

Jak mówiłem, podstawowe zasady współpracy ustaliliśmy z dorosłymi aktorami na pierwszej próbie. Mamy być dla dzieciaków starszymi kolegami, a nie strażnikami. Wszyscy też zdawaliśmy sobie sprawę, że dzieci w tym spektaklu to nasz musicalowy „żyrandol” czy „śmigłowiec”, czyli widowiskowy efekt, który wywołuje w musicalach wielkie „wow!” u widzów, jak w „Upiorze w operze” czy „Miss Saigon”. Graliśmy do jednej bramki i wszyscy doskonale o tym wiedzieliśmy. W spektaklu najwięcej jest scen dzieci z Deweyem, więc dla mnie niezwykle ważna była obsada tej właśnie roli. Aktorzy grający główniaka w „School” muszą lubić dzieci, muszą być trochę dużymi chłopcami, muszą świetnie dogadywać się z młodszą obsadą. I dokładnie tak było z Kubą Wróblewskim i Maćkiem Maciejewskim. Przy czym Kuba był trochę bardziej kumplem, Maciek trochę bardziej mistrzem, ale to się doskonale uzupełniało.

Bardzo wymowne są słowa wszystkich piosenek, do których też napisałeś teksty, zwłaszcza wspomniane przebojowe „Postaw bucom się” czy „Odpalać czas”. Jedna z nich znakomicie wpisuje się w  przesłanie spektaklu, bo mówi, że „każdy z nas może być kim tylko chce, jeśli tylko zaufa własnym marzeniom”. Ten tekst wybrzmiewa tym mocniej, że w libretcie pada wiele krytycznych słów pod adresem systemu szkolnictwa i samej kadry pedagogicznej, która została pokazana w trochę przejaskrawionym aktorsko świetle, ale bardziej satyrycznym, niż próbującym ją choćby ośmieszać czy dezawuować. Zresztą ta konfrontacja surowych reguł i obowiązków  z wprost rockowym szaleństwem i dziecięcą żywiołowością  jest pokazana bardzo ciepło, choć przecież Dewey Finn, jako „fałszywy” nauczyciel  muzyki czasami musi sięgać po środki bardziej radykalne. Kto według Ciebie z tego zderzenia wychodzi mądrzejszy? Z Twojego przedstawienia  wynika, że chyba i jedni i drudzy?

To chyba najlepiej widać w wypadku ewolucji, jaką przechodzi dyrektorka szkoły, Rosalie. Od strażniczki żelaznej dyscypliny do wspólniczki w „zbrodni” dzieciaków i Deweya. Ja to już wiem od „Matyldy”: od dzieciaków w teatrze możemy się nauczyć co najmniej tyle, ile one od nas. Stawiają trafne pytania, reżysera zmuszają do precyzyjnego formułowania myśli i zadań, obdarzają nas na dzień dobry ogromnym zaufaniem, które jednak w ciągu pierwszych dni przechodzi kilka bardzo ważnych testów i które łatwo stracić. Przypominają nam o tym, jakie emocje są związane z teatrem. Na przykład, weźmy kwestię obsady, podziału ról. Mamy większe, mniejsze. W „dorosłym” teatrze jesteśmy już uodpornieni na łączące się z tym dylematy i emocje. Zakładamy, że po drugiej stronie mamy profesjonalistów i nikt nie będzie się rozczulał nad tymi, którzy zostali obsadzeni inaczej niż oczekiwali. A teraz wyobraź sobie trzydziestkę jedenastolatków, z których każde chce zagrać Summer albo Billy’ego, a ty masz im powiedzieć, że nie; że dostaną rolę drugoplanową lub epizod. Emocje i łzy są tak wielkie i autentyczne, że nie da się ich uspokoić ściemą w postaci banalnych stwierdzeń, że w teatrze wszyscy są tak samo ważni. Trzeba to sobie przemyśleć, przeprocesować w głowie, uwierzyć w to na nowo, wyjaśnić, opowiedzieć dzieciakom, a potem trzymać się tego, co im opowiedzieliśmy.

fot. Krzysztof Bieliński/ mat. teatru

Spektakl dotyka bardzo wielu aspektów międzyludzkich relacji, również tych rodzinnych, które mam wrażenie były dla Ciebie szczególnie ważne. Co zresztą doskonale odzwierciedla piosenka „Ty mnie nigdy nie słuchasz”.

To ten moment, kiedy my – realizatorzy i aktorzy – mamy kłopot z własnymi emocjami w trakcie próby czy spektaklu. Sporo łez wylało się na deski sceny Teatru Rozrywki przy tym numerze. Było to też wielkie wyzwanie aktorskie dla dzieci. Mieliśmy tu do czynienia ze swoistym paradoksem. Nasi młodzi „schoolofrockowcy” to teatralne dzieci, najczęściej mocno zaopiekowane przez rodziców, bardzo przez nich wspierane. Przecież teatralny bufet stał się drugim domem dla wielu rodziców dzieciaków z całej Polski, koczujących tam w oczekiwaniu na koniec próby. Nie było więc łatwo dokopać się w naszych młodych aktorach do emocji, które przeżywają wyobcowani mali bohaterowie „School of Rock”, ignorowani przez rodziców i tęskniący do autentycznej relacji z nimi. Jestem pod tym względem dużym optymistą, bo widzę, jak bardzo pozytywnie zmienia się podejście rodziców do potrzeb dzieci, co jest po prostu super. I sam śmieję się z trudności, jakie to wywołuje w pracy reżysera z dziećmi. Przecież teatr interesuje się głównie tym, co niefajne, trudne, skomplikowane. W scenie „School of Rock”, o której mówisz, ojciec wydziera się na syna. Kiedy zapytałem dzieciaki, jaka to emocja, kiedy rodzice na nie krzyczą, zdecydowana większość spojrzała na mnie jak na wariata. Nie wiedziały, o co mi chodzi, bo nikt na nie nigdy w domu nie podniósł głosu. Co jest po prostu wspaniałe!

Jesteś znowu tłumaczem tego musicalu na język polski. I muszę przyznać, że jest ono smakowite, pełne zabawnych ripost w dialogach, które mocno określają charaktery i osobowości zarówno szkolnej młodzieży, ich rodziców, rady pedagogicznej i głównego bohatera owładniętego nieprzepartą  miłością do rockowej muzyki. Muszę wspomnieć, że na moim przedstawieniu w rolę Deweya Finna wcielił się rewelacyjnie, bo z ogromną pasją, luzem i wrażliwością Maciej Maciejewski.  Teraz przygotowujesz się do realizacji kolejnego musicalu, bo nim głównie na różnych polach się zajmujesz. Natomiast we wrześniu w Teatrze Syrena czeka nas premiera „Beetlejuice”, musicalu inspirowanego wielokrotnie nagradzanym filmem Tima Burtona z 1988 roku, też w Twoim tłumaczeniu. To chyba jeśli chodzi o przekład było dużo trudniejsze zadanie, czy nie?

Nad przekładem „Beeltejuice” właśnie pracuję. Jest to bardzo trudne zadanie, ale w przekładzie takie właśnie lubię. Im trudniej, tym lepiej – tym większe pokłady kreatywności wyzwala praca i tym lepszy może być rezultat. „Beetlejuice” ma niesamowicie krwisty język, autorzy jadą po bandzie, balansując na krawędzi kulturowej akceptacji dla żartów ze śmierci; jest charyzmatyczny bohater, którego charyzma zakorzeniona jest m.in. w języku. Do tego sporo kulturowych amerykańskich odniesień oraz nieprzetłumaczalnych gier słownych. Dla mnie bomba!

Ale i przy „School of Rock” nie było łatwo. To trzeci z rzędu tłumaczony przeze mnie musical z bohaterami mówiącymi w slangu młodzieżowym czy popkulturowym: „Six”, „Heathers” i właśnie „School of Rock”. Przekłada się to – nomen omen – na duże wyzwanie, bo slang i tzw. młodzieżowy język bardzo szybko się starzeją. To, co tłumacz wymyśli sobie dziesięć miesięcy przed premierą, kiedy pracuje nad tekstem, na etapie prób bywa już wątpliwe. Na szczęście pomagają aktorzy: zawsze, kiedy im coś „nie leży”, wysłuchuję ich uwag i staram się albo zaproponować coś innego, albo wspólnie coś wymyślić.

„Beetlejuice” powstaje w koprodukcji z Teatrem Rozrywki, o którym tyle rozmawialiśmy. Czy taka współpraca dwóch teatrów przy realizacji tak dużych widowisk jak musicale, to jest przyszłość teatrów muzycznych w Polsce?

To już trzecia koprodukcja Teatru Syrena, po „Rodzinie Addamsów”, którą zrealizowaliśmy we współpracy z Teatrem Muzycznym w Poznaniu, i „Matyldzie”, której współproducentem był Teatr Kameralny w Bydgoszczy. Nie wiem, czy to przyszłość teatrów muzycznych w Polsce w ogóle, na pewno ten model sprawdza się u nas. Pozwala podzielić się kosztami, dużymi w wypadku widowisk teatralno-muzycznych. Okazuje się też, że ułatwia eksploatację, bo chociaż obsady mamy zawsze osobne, to już w trakcie grania często wymieniamy się aktorami w przypadkach losowych, awaryjnych, albo nawet w wyniku naturalnego procesu zmian obsadowych. Mając partnerów, wzmacniamy siłę promocyjną naszych musicali, a także jesteśmy większym i poważniejszym kontrahentem dla zachodnich agencji, zarządzających prawami autorskimi broadwayowskich czy londyńskich tytułów.

Tytuł oryginalny

„W rocku nie chodzi o nutki, ale o osobowość i szaleństwo”

Źródło:

Teatr dla Wszystkich

Link do źródła

Autor:

Wiesław Kowalski

Data publikacji oryginału:

03.12.2024