„tik, tik… BUM!” Jonathana Larsona w reż. Wojciecha Kępczyńskiego w Teatrze Muzycznym Roma w Warszawie. Pisze Wiesław Kowalski w Teatrze dla Wszystkich.
Co zrobić kiedy osiągnąłeś trzydziestkę, a do tego czasu nic spektakularnego w twoim życiu się nie wydarzyło? Do tego kiedy jesteś muzykiem, któremu marzy się sukces nie byle gdzie, bo na Broadwayu? Tak zaczyna się najnowszy musical wystawiony na małej scenie warszawskiego Teatru Roma, w którym Maciej Pawlak wciela się z niebywałym wdziękiem w młodego, przeżywającego rozczarowania dotychczasowym życiem kompozytora, a Maria Tyszkiewicz i Maciej Dybowski dzielnie temu sekundują jako postaci, które pragną mu w rozmaity sposób pomóc. Nie znaczy to wcale, że mamy do czynienia ze spektaklem ponurym czy skupionym wyłącznie na ludzkich frustracjach, albowiem jest w tym przedstawieniu zdecydowanie większa dawka optymizmu, pogody ducha i radości zarówno z miłości do samego aktu tworzenia, jak i przeżywania codziennych wzlotów i upadków z najbliższymi. Zawdzięczamy to głównie temu, jak aktorzy traktują swoich bohaterów, bez popadania w jedynie skrajne, minorowe emocje, wciąż silnie zdeterminowanych swoim podejściem do tego, z czym muszą się na co dzień mierzyć. Ostatecznie, pomimo groźby rozstań z dziewczyną czy nieuchronnej choroby przyjaciela, wygrywa chęć bycia szczęśliwym, radość z tego, co jest tu i teraz, a nie ciągła walka z przeciwnościami losu. Opatrzność w końcu okaże się przynajmniej dla Jona łaskawa, bo jak inaczej traktować zupełnie nieoczekiwany telefon od samego Stephena Sondheima, który wróży młodemu kompozytorowi karierę i zapowiada osiągnięcie sukcesu.
„tik, tik… BUM!” to pochodzący z roku 1991 musical Jonathana Larsona, którego akcja dzieje się w latach dziewięćdziesiątych w Nowym Jorku. To opowieść w dużej mierze autobiograficzna, albowiem autor znakomitego „Rent”, wystawionego w Polsce przez Jakuba Szydłowskiego w Teatrze Rampa w 2014 roku, jako że był również aktorem związanym z różnymi scenami, znał doskonale stosunki panujące w artystycznym światku, które w „„tik, tik… „ potrafił z przymrużeniem oka, czasami z dystansem, a czasami i z gorzką ironią wyeksponować. Jednocześnie Larson okazuje się być doskonałym podpatrywaczem tego, co działo się w innych sferach amerykańskiego życia – daje się to zauważyć przede wszystkim w wątku Michaela, przyjaciela Jona od lat szkolnych, który porzuca swoje artystyczne aspiracje na rzecz kariery w korporacji i statusu materialnego, jaki może dzięki temu osiągnąć. Nie mniej interesujący wydaje się też sposób komentowania i patrzenia Jona na relacje z innymi postaciami, głównie z jego dziewczyną Susan, ale też z rodzicami czy rzadko dzwoniącą z propozycjami agentką.
Warto zwrócić uwagę na fakt, że kameralna forma warszawskiego widowiska, podobnie jak wcześniej „Once”, pokazuje, że musical to dzisiaj nie tylko monumentalne inscenizacje pełne rozmachu i efektów specjalnych; można nawet odnieść wrażenie, że właśnie te małoobsadowe („tik, tik…” to zaledwie trójka protagonistów, Jon jest – można powiedzieć – narratorem tej historii, pozostali muszą w oka mgnieniu przeistaczać się w kolejne postaci, pojawiające się niekiedy tylko na ułamek sekundy) przedstawienia są bliżej człowieka i problemów z jakimi się mierzy w codziennym życiu zawodowym czy uczuciowym. Najciekawiej oczywiście wybrzmiewa motyw przyjaźni Jona z Michaelem, bo jest chyba najbardziej pogłębiony i nie aż tak powierzchowny jak relacje z Susan. Co nie znaczy, że Maria Tyszkiewicz traktuje swą postać naskórkowo, wręcz przeciwnie stara się pokazać całą złożoność dziewczyny, która też ma prawo walczyć o swoje marzenia i poszukiwać własnych sposobów w realizowaniu się na scenie jako tancerka.
Wojciech Kępczyński zadbał o to, by przedstawienie miało charakter porywający, ale jednocześnie nastrojowy i dyskretny, tę szczerość wyrazu udało mu się osiągnąć dzięki obsadzeniu w głównej roli Macieja Pawlaka, który doskonale potrafi rozmawiać z publicznością, nie boi się z nią kontaktować, patrzeć jej w oczy, jest we wszystkim, co robi szalenie naturalny, prawdziwy i od początku czujemy dla niego sympatię. Do tego fantastycznie śpiewa, podobnie zresztą jak Dybowski i Tyszkiewicz. Dlatego nawet jeśli skończyliśmy już trzydziestkę i borykamy się na co dzień z innej miary problemami, warto się skonfrontować z tym, co tylko pozornie może wydawać nam się odległe, a jednak wcale nie pozostaje poza naszym zasięgiem. Wszak kochać i tworzyć można całe życie.