Opera na Zamku kontynuuje cykl teatralnych humoresek pt. „Ups, zdarzyło się! Teatralne humoreski Opery na Zamku w Szczecinie”.
Dzielimy się z Państwem anegdotkami, facecjami i pełnymi dowcipu wspomnieniami artystów, którzy pracowali bądź wciąż pracują w szczecińskim teatrze muzycznym.
Dziś część czwarta – zabawne sytuacje na scenie i te za kulisami wspomina Ryszard Karczykowski, światowej sławy solista związany z operą w Szczecinie w latach 1965-1969.
Artysta występował także w Operze w Lipsku, Dreźnie, we Frankfurcie nad Menem, Staatsoper, Volksoper w Wiedniu, Deutsche Oper w Berlinie oraz Royal Opera House w Londynie. Współpracował i występował wraz ze sławami wokalistyki światowej, m.in. z Ileaną Cotrubas, Kiri Te Kanawa, Hermannem Preyem, Agnes Baltsa, SylviąSass, Placido Domingo.
Ryszard Karczykowski:
Właściwie nie jest to czysta forma anegdoty, ale pragnę podzielić się z czytelnikami kilkoma humorystycznymi zdarzeniami z mojego artystycznego życia. Jak wiadomo, talent nie wystarcza, aby zostać dobrym śpiewakiem operowym.
Moja przygoda ze sceną zaczęła się 60 lat temu, kiedy zostałem artystą chóru Państwowej Opery i Filharmonii Bałtyckiej w Gdańsku. Wtedy wydawało się, że potrafię śpiewać równie dobrze jak soliści. Niedługo otrzymałem możliwość przekonania się o tym. Poproszono mnie, abym w zastępstwie kolegi wykonał partię Gościa w operze „Halka” Stanisława Moniuszki. Trzeba było zaśpiewać: „I przezacnej koligacji!” Drobiazg – wreszcie pokażę, co potrafię. A zatem wbiegając na schody jak najgłośniej śpiewam: „I przezacnej KONIUGACJI!”. To, co usłyszałem w przerwie od dyrygenta, nie nadaje się do publikacji. To wydarzenie nauczyło mnie pokory i skromności…
*******************
Gdy zostałem zaangażowany na stanowisko solisty przez dyrektora Edmunda Waydę – ówczesnego dyrektora Operetki Szczecińskiej, z wielkim zainteresowaniem szukałem swojego nazwiska w obsadzie premiery „Paganiniego” Lehara. Znalazłem dwukrotnie, więc zadowolony biegnę do biblioteki po nuty. Jakie wielkie zdumienie mnie ogarnia na widok wręczonej mi… jednej, tak, tylko jednej strony A4, zawierającej cztery zdania dialogu… Zawiedziony melduję się u dyrektora i wyjawiam problem. Pan dyrektor niezwykle spokojnie wyjaśnia, że kariera artystyczna jest jak drabina i warto kolejno i powoli wchodzić na jej szczeble. Naturalnie jestem bardzo zawiedziony. Aż do chwili prób z reżyserem. Bo okazuje się, że trzeba również te cztery zdania z sensem powiedzieć. A to jednak nie dość łatwe się okazało! W rezultacie nauczyłem się wspinaczki po kolejnych szczeblach drabinki – aż do dziś.
*********************
Podczas prób do operetki w Szczecinie „Noc w Wenecji” J. Straussa kreuję postać Caramella. Reżyser daje mi zadanie: trzeba „dopłynąć” gondolą zza kulis do przystani. Ta przystanią jest podest. W gondoli siedzi – udając zemdloną – moja koleżanka, którą po dotarciu do przystani mam podnieść, przełożyć przez ramię, a następnie ostrożnie usadowić na schodku. Zadanie dość proste dla kulturysty, ale nie dla wątłego tenora! Choć na próbach reżyserskich z tym problemem sobie radziłem. Niestety na próbie generalnej z udziałem publiczności moja koleżanka występuje w wielkim kostiumie ze stalowym stelażem w stylu rokoko, a ja mam na głowie wielki kapelusz gondoliera, co oczywiście diametralnie zmienia sytuację. A z prawami fizyki się nie dyskutuje… Kiedy usiłuję więc usadowić partnerkę na ramieniu, ciężar przeważa i… oboje lądujemy w innej dekoracji – w Kanale Grande, ukazując publiczności fikające nogi. Na szczęście, oprócz siniaków nic nam nie jest. Jednak od tego czasu inny gondolier wykonuje to zadanie. Cóż, zawód amanta to niebezpieczna przygoda…
********************
Chałtury artystów w PRL-u były na porządku dziennym. Fakt, że były na wysokim poziomie, ludzie nawet "przy kotlecie" chcieli słuchać muzyki klasycznej. Pewnego roku – 8 marca, czyli w Dzień Kobiet zbiegły się trzy imprezy, na których miałem śpiewać arie operetkowe wraz z innymi solistami szczecińskiego teatru muzycznego. Na moje nieszczęście każda o 19.00. Do tej pory nie wiem, jak to się stało, że przyjąłem te zaproszenia. Rozdwoić się trudno, a podzielić na trzy – no, to już w ogóle się nie da... Decyduję, że zamówię taksówkę i będę krążyć pomiędzy lokalami, wpadać na chwilę, zaśpiewać i jechać dalej. Tych kółek robię kilka, ku zdziwieniu kierowcy. Koledzy nie są zbyt szczęśliwi, bo porządek koncertów jest nieco zburzony, ale wszystko się udaje, publiczność nie wie, że w danym momencie jestem kilka kilometrów dalej. Taksówki w służbie Narodu!
**************************
Szczecin to oczywiście także sławny na cały kraj lokal „Kaskada”, w którym o północy śpiewałem piosenki z Festiwalu Piosenki Włoskiej w San Remo i nieśmiertelną „Granadę”. Na parkiet zawsze leciały goździki i czasem dolary od marynarzy. Wszystko to zbierali oczywiście kelnerzy. Pewnego razu dostaję nietypową przesyłkę – połamany kwiatek z karteczką o treści: „Jesteś cudowny! Proponuję darmową randkę! Krystyna”. No?! I jak tu nie być zarozumiałym?!
****************************
Moje pierwsze zaproszenie do Royal Opera House w Londynie. „Odwiedzam” toaletę. Z wyglądu nie różni się od tej z czasów mojego dzieciństwa. Łańcuszek z rączką do spłukiwania i pokaźnej wielkości drewniana deska sedesu. Patrząc na nią myślę sobie: „Na tej desce siadali najwybitniejsi śpiewacy świata! Dzisiaj ja – rodem z Polski”. I ogarnęła mnie duma.