"Trzy dni deszczu" Richarda Greenberga w reż. Rafała Marii Mohra w Teatrze WARSawy. Pisze Rafał Turowski na stronie rafalturow.ski.
Mamy oto bardzo kochające się rodzeństwo – Nan i Walkera, którzy spotykają się po dłuższej przerwie, Walker był bowiem we Włoszech, o czym Nan nie wiedziała, wariując z obawy o brata, bo Walker mówi co prawda dużo, ale nie o tym, co trzeba. Spotykają się ze smutnej okazji – odczytania testamentu ich ojca. Dołącza do nich Pip, syn wspólnika ich taty, który to Pip ku zdumieniu wszystkich dziedziczy dom, który zgodnie z ustaleniami rodzeństwa miał przypaść Walkerowi. I mamy akt drugi, o którym napisać nie mogę nic, żeby po prostu nie zepsuć Wam spektaklu.
Trzy dni deszczu to wciągający, mądry, świetnie zagrany, taki typowo „warsawowy” spektakl, cóż – o życiu i całej reszcie. O tym np. że od genów nie uciekniemy, że - choć mówimy tym samym językiem, często zupełnie się nie rozumiemy. I że trzeba w związku z tym zrozumieć strategię tych, którzy w ogóle przestali się ze światem komunikować, nie odnajdując w tym procesie sensu. O - przyjaźni, która jest uczuciem silniejszym od miłości, o miłości, która jest trudną sprawą, i - która niestety albo i stety mija. O tym wreszcie, że wszystko, ale to zupełnie wszystko, co robimy ma swoje konsekwencje – widoczne i niewidoczne, dokuczliwe i przyjemne, prędzej czy później, ale – zawsze ma.
Na scenie - Justyna Kowalska, Piotr Ligienza i Maciej Raniszewski, całą trójkę świetnie się ogląda, a reżyserowi gratuluję bardzo udanego debiutu.