„Serce” Wiktora Bagińskiego i Martyny Wawrzyniak w reż. Wiktora Bagińskiego w TR Warszawa. Pisze Wiesław Kowalski w Teatrze dla Wszystkich.
Warto zapamiętać nazwisko Wiktora Bagińskiego, który właśnie na scenie TR WARSZAWA zadebiutował pełnym spektaklem, będącym pokłosiem nagrody zdobytej na Forum Młodej Reżyserii w Krakowie. „Serce” okazuje się być przedstawieniem niezwykle jak na młodego twórcę dojrzałym, a przede wszystkim sposobem nawiązywania do osobistych doświadczeń reżysera wzruszającym i dlatego tak silnie angażującym emocje widza. Poza tym podkreślić trzeba wyjątkową pracę z aktorami, którzy tworzą tutaj zupełnie nową jakość, podnoszącą naturalność i szczerość scenicznych wypowiedzi do rangi rzadko osiąganej przy tego typu aktorstwie prawdy. To co robi zwłaszcza Dobromir Dymecki, jako alter ego samego reżysera, ale i Magdalena Kuta, w roli matki bohatera, czy Aleksandra Popławska, dziewczyna z Kenii rezygnująca z aborcji, zasługuje na najwyższe uznanie.
Wiktor Bagiński wraz z Martyną Wawrzyniak podjęli się niełatwego zadania, albowiem postanowili skontaminować osobistą historię reżysera z „Jądrem ciemności” Josepha Conrada, choć nie tylko, bo w spektaklu można też odnaleźć odpryski kilku innych pozycji książkowych poruszających temat rasizmu, wykluczenia, odmienności, akceptacji siebie i innych czy tolerancji wobec ludzi o różnym kolorze skóry. Ten ryzykowny zabieg mógł spalić na panewce, jednak dzięki sposobowi w jaki potraktowano dzieło autora „Lorda Jima”, udało się osiągnąć spójność i przystawalność obydwu zastosowanych materii scenariuszowych. Połączenie dramatycznych wydarzeń z życia samego reżysera, opowiadanych przez aktorów najprościej jak się tylko da, i przez to ujmujących i skupiających całą naszą uwagę, z dość ironicznym potraktowaniem choćby spojrzenia Marlowa na Afrykańczyków a także sam kolonializm, czy tożsamości Kurtza, mogącym też przywoływać charakterem lekturę „Brzemienia białego człowieka” Kiplinga, jest w spektaklu ciekawym nawiązaniem do tego, w jaki sposób sam Conrad opisywał mieszkańców Konga, którzy byli dla niego bezosobowym kłębowiskiem ludzkich ciał. W ten sposób historia bohatera „Serca”, poszukującego swoich korzeni i czarnoskórego ojca, którego nigdy nie widział, nabiera jakby bardziej esencjonalnego, dyskursywnego i niemal symbolicznego wymiaru. A conradowski kontekst staje się zwierciadłem, w którym bohater może spojrzeć na siebie z nieco innej perspektywy.
W przedstawieniu dotykamy problemów tożsamościowych urodzonego na prowincji i wychowywanego przez matkę czarnoskórego Polaka, który jednocześnie stawiając sobie pytanie: kim sam jest pośród białych? – zastanawia się nad tym, dlaczego nie może poznać swojego pochodzącego z Nigerii ojca, gdzie go szukać i może w końcu odnaleźć. Powodem wątpliwości jest tutaj nie tylko będący piętnem kolor skóry bohatera, ale również dylematy pojawiające się przy niełatwych decyzjach, które trzeba podjąć, jak choćby ta, dotycząca narodzin dziecka. Przy okazji twórcy nie stronią i od tematów dotyczących przemocy, dyskryminacji czy szeroko pojętych praw kobiet. Ale powaga poruszanych problemów jest inteligentnie przełamywana komizmem, który objawia się w kilku scenach jako element obnażający iluzoryczność kreowanych postaci i konstrukcję biegu wydarzeń. Ostateczna rozmowa matki z synem, kobiety, która wcześniej dość niechętnie do tematu ojca chce wracać, jest szalenie poruszająca i nie pozwala na pozostanie obojętnym wobec tego, co protagoniści wspólnie przeżywają.
„Serce” to przedstawienie, którego tak łatwo nie da się zapomnieć. Wciąż tli się gdzieś w pamięci i pobrzmiewa echem prawdziwego wzruszenia, o które w teatrze ostatnio – pomimo dość wielu premier przygotowanych w trakcie kilkumiesięcznej absencji – wcale nie było łatwo. I już na koniec jeszcze raz zwrócę uwagę na precyzyjne aktorstwo, które choć tak bliskie prywatności, wykracza daleko poza oczywistą naturalność i konwencjonalną autentyczność.