„Tom na wsi” Michela Marca Boucharda w reż. Wojtka Rodaka w TR Warszawa. Pisze Piotr Zaremba w „Polska Times”.
Tekst sztuki kanadyjskiego autora jest dobry, aktorzy grają znakomicie. I tylko te trochę publicystyki na końcu… Wiem, mam poczuć wagę tematu LGBT+. Ale dzieje się to kosztem sztuki.
„Tom na wsi”, adaptacja sztuki „Tom à la Ferme” kanadyjskiego dramaturga i scenarzysty Michela Marca Boucharda, wydała mi się zrazu przedsięwzięciem środowiskowym. Reklamowana w zajawkach warszawskiego TR-u jako sztuka o gejach. A w teatralnym programie anonsowana manifestami: o homofobicznej przemocy (napisał sam autor) i o ich krzywdach homoseksualnych par, gdy przychodzi im prezentować swoje związki na łonie rodzin.
Jednak nie manifest
Nie lekceważę niczyjego poczucia krzywdy. Rzecz w tym, że kiedy jej wykrzyczenie staje się głównym celem napisania tekstu, często on sam staje się bardziej publicystycznym manifestem niż dziełem sztuki. Zwłaszcza kiedy powstaje, a potem jest eksponowany w gronie ludzie odczuwających i myślących tam samo.
I tu zaskoczenie. „Tom na wsi” jest ciekawą literacko opowieścią, która przez większość czasu nie kojarzy się z pojęciem „manifest”. Nie wiem, ile w tym jest z autora, a ile z twórcy adaptacji Szymona Adamczaka i reżysera Wojtka Rodaka. Ale to fakt.
To opowieść o Tomie, młodym pracowniku firmy reklamowej z wielkiego miasta, który jedzie na zabitą dechami, farmerską prowincję żeby asystować w pogrzebie swojego kochanka. Jego starszy brat Francis zmusza go do podtrzymywania fikcji: ma milczeć na temat swojej roli, a nawet twierdzić, że zmarły miał ukochaną.
To wersja dla matki, Agaty, prostej kobiety żyjącej w cieniu mechanicznych czynności związanych z dojeniem krów. Co najbardziej zaskakujące, Tom wsiąka w ten dom i rodzinę. Wchodzi z nimi w dziwny toksyczny związek. Zostaje. Ba, organizuje absurdalną akcję sprowadzania rzekomej dziewczyny syna Agaty. Aż wreszcie…
Opowiedziane jest to zaskakująco tradycyjnie, nawet jeśli chwilami mamy sceny grane realistycznie w skali 1:1, a chwilami opowieść bohatera, który wychodzi sam z siebie żeby relacjonować. Ale zaskoczenie niesie też niejednoznaczność przesłania. Owszem, Tom pada ofiarą przemocy i presji brata Francisa. Ale też chłonie obcy sobie świat.
Kolejne sytuacje budowane są na paradoksach cywilizacyjnej obcości, którą znamy i z Polski. A przecież otwartą pozostaje kwestia, dlaczego Tom trzyma się tego miejsca. Czy tylko dlatego, że jest za mało asertywny? A może i jemu czegoś brakuje?
Autorzy scenariusza bawią się nawet trochę kosztem gejowsko-japiszońskich rytuałów Toma. Jeszcze większą karykaturą, już bez gejowskiego wektora, okazuje się Sara udająca Nathalie. Wszystko to jest bardzo ekspresyjnie rozgrywane, pełne nieoczekiwanych metafor opartych na ruchach i gestach. Z dobrą funkcjonalną dekoracją Katarzyny Pawelec i do niepokojącej muzyki Karola Nepelskiego.
Smutek i trochę publicystyki
Wyziera z tego jednak, pomimo obyczajowych krotochwilności, przeraźliwy smutek. Czy on wynika tylko z poczucia niemożności (lub z przekonania o niemożności) ujawnienia własnej tożsamości? A co począć z rozmaitymi wychodzącymi po drodze tajemnicami pobocznymi? Zmarły był biseksem oszukującym cały świat. Tylko z powodu nawyku ukrywania się? A może i dlatego, że wielu ludzi ma kłopot z odnalezieniem samego siebie? Taki fundamentalny kłopot, wynikły z ludzkiej natury.
Wiem, będę w tym momencie posądzony o rozwadnianie głównej tezy, która powinna być jasna i dobitna. Społeczna, może nawet polityczna. Mamy przecież do czynienia z założycielską przemocą i krzywdą. Możliwe, że rozwadniam, ale tak to odebrałem. Także dzięki temu, że oglądałem literackie dzieło, a nie wykład.
Na koniec doznałem wrażenie podwójnego popsucia. Kiedy akcja osiąga swą kulminację i tajemnica zaczyna być wreszcie ujawniania matce, Maria Maj grająca Agatę siada do stołu i czyta tekst dodany: fragmenty książki „Świadectwa, relacje, pamiętniki osób LGBT+”. Nagle dostajemy prościutkie katalogi żalów i to z polskiego gruntu. Refleksja, poezja, rozterka znika, ich miejsce zajmuje politgramota.
A potem mamy właściwe zakończenie. Dziwne. Bouchard napisał, że eksperymentował z finałami szczęśliwymi, ale „opowieści o przebaczeniu zbyt łatwo zwalniają nas z odpowiedzialności znalezienia jakiegoś rozwiązania konfliktu”. Wybrał więc pointę krwawą, w moim mniemaniu za słabo się tłumaczącą w świetle tego wszystkiego, co dostaliśmy wcześniej. Skądinąd też jakoś dwuznaczną. Mnie ona nie przekonała.
A potem były brawa premierowej publiki, jej znaczna część w widoczny sposób odbierała to wszystko co na scenie jako opowieść o sobie. Maria Maj wyszła na ten finał z tęczową flagą, choć dla porządku była i flaga ukraińska. Reżyser Rodak wezwał do wpłat na Lambdę. Literatura zmieniła się w konkret. Uważam, że odrobinę zabójczy dla sztuki.
Trzeba za to mocno pochwalić czwórkę aktorów. Świetny jest Mateusz Górski (Przemyk z filmu „Żeby nie było śladów) ”. Tu jako Tom nie boi się ani autoironii, ani autodeformacji. Nawet śpiewa ze sceny, całkiem dobrze.
Zalety Jacka Belera znamy. Jest Francisem odpowiednio brutalnym, a jednak ciężkim do jednowymiarowego werdyktu. Maria Maj, ostatnio wyspecjalizowana w rolach prostych, twardych, a jednak bezradnych kobiet, to klasa sama w sobie. Agata to jakby rola napisana dla niej. Izabella Dudziak nie boi się ostrej szarży, całkiem jednak zgodnej z naturą postaci Sary-Nathalie. Chapeau bas, to także dzięki wam oglądałem prawie cały spektakl z zaciekawieniem, chwilami z zapartym tchem.
A że „prawie” robi różnicę? Cóż, rozumiem podwójną logikę takich artystycznych przedsięwzięć. Może kiedyś uda się powiedzieć coś jeszcze bardziej niebanalnego.