EN

15.01.2024, 17:39 Wersja do druku

To miasto jest za małe dla naszej dwójki

„Dramat rodzaju męskiego” na podstawie dramatu „Stulejka” Jakuba Tabaczka w reżyserii Marcina Libera we Wrocławskim Teatrze Współczesnym. Pisze Jarosław Klebaniuk w Teatrze dla Wszystkich.

fot. Natalia Kabanow / mat. teatru

Po raz pierwszy od lat wstaliśmy z Elą do braw. Poprzednio zdarzało nam się nonkonformistycznie siedzieć. Ale tym razem Wrocławski Teatr Współczesny przygotował niezwykle udany spektakl: pełen humoru i refleksji, zrealizowany z artystycznym rozmachem i poruszający ważny temat. Gratulacje dla reżysera, że zdecydował się na inscenizację, dla aktorów – za wyczucie i stworzenie wyrazistego klimatu, no i dla autora – za znakomity tekst! Teatrowi zaś życzę więcej takich wyborów repertuarowych.

Spektakl opowiada o męskości, a dwuznaczność i ironiczny charakter narracji trafnie oddaje jego tytuł. Fabuła nie ma linearnego charakteru, a całość stanowi raczej ciąg niezwiązanych ze sobą krótkich opowieści. Bohaterami kolejnych scen są: syn źle traktowany przez ojca; mężczyzna z tytułową stulejką; intelektualista – doktor psychologii; znęcający się nad podwładnymi menadżer; trzydziestoletni syn osierocony przez trzydziestoletniego ojca; „histeryczny przemocowiec”; mąż przedwcześnie zmarłej żony i leżący na ulicy, zapewne pijany, mężczyzna. Łącznikiem między nimi są dialogi między białym niedźwiedziem (Maciej Tomaszewski) i „mężczyzną urodzonym za późno” (Krzysztof Boczkowski), a klamrę całości stanowią sceny zbiorowe z tańcem pogo, takim jednak, w którym – wbrew rywalizacyjnej kliszy – mężczyźni natychmiast pomagają tym, którzy się wywrócili.

Spektaklowi przez cały czas towarzyszu minimalistyczna scenografia, w której od czasu do czasu pojawiają się duże rekwizyty w rodzaju kuchennego stołu czy szpitalnego łóżka, a parokrotnie też małe – elektryczne noże do chleba. Projekcje krótkich tekstów i zbliżenia twarzy kamerowane na bieżąco mają miejsce na dużych ekranach w głębi sceny, ale bez nachalności, z jaką ten zabieg bywa niekiedy wykorzystywany w teatrach. W wyświetlanych tekstach humor Tabaczka bywa też uzupełniany przez humor Libera, jak choćby wtedy, gdy reżyser tłumaczy się ze zmiany tytułu.

Ten scenograficzny minimalizm konsekwentnie został zastosowany także w odniesieniu do kostiumów. Wszyscy nosili komplety dżinsowe i zamszowe buty kojarzące się, choć – jak zwróciła mi uwagę Ela – nie tożsame z kowbojkami. Rozwiązanie takie zostało częściowo wymuszone różnorodnością poszczególnych fragmentów dramatu. Z drugiej strony unifikacja wyglądu zachowana przez większość część spektaklu pozwoliła kreować narrację dotyczącą mężczyzn jako takich, a więc jako tytułowego rodzaju męskiego, a nie jednostek. Ciekawym zabiegiem niejako uzupełniającym scenografię było czytanie didaskaliów i zapewne odwoływanie się do wyobraźni widza.

Atrakcyjności premierowemu przedstawieniu dodawała nieszablonowa muzyka na żywo skomponowana i grana przez kwartet o asekurancko obrazoburczej nazwie „sneaky jesus”. Warto także zwrócić uwagę na świetną choreografię Katarzyny Kulmińskiej i Pauliny Jaksim, czyli Duetu Hashimotiwiksa.

Konwencja spektaklu nie była jednolita. Początkowo dominował czarny humor, jednak z czasem pojawiało się więcej refleksji, ciepłej zadumy, a pod koniec nawet serwowanych nieco z przymrużeniem oka utopijnych kontrpropozycji wobec wcześniejszych narracji. Ela zauważyła, że w pewnym momencie nieco siadła początkowa energia przedstawienia. Ustaliliśmy nawet, kiedy to się stało.

Warto podkreślić, że co najmniej fragmentami spektakl Libery był po prostu wybitny. Zdaniem Eli scena z wizytą u urologa i operacją napletka (który„nie odchodził od „królewicza” i którym zajął się „doktór co ma motór”; asystentka medyczna zapytała pacjenta-artystę: „Czy z takiego malarzowania jest potem motór?), przypominała scenicznym rozmachem i artystycznym klimatem „Utwór o matce i ojczyźnie” wyreżyserowany przez Jana Klatę w innym wrocławskim teatrze przez kilkunastu laty. Jeśli tamten spektakl tak zapadł w pamięć, to zapewne dobrze to wróży temu.

Wspomniana scena, prawdopodobnie artystycznie najpełniejsza i najbardziej rozbuchana, została uznana przez Elę za najlepszą, gdy zapytałem ją o to w drodze powrotnej przez Białoskórniczą. Dla mnie z uwagi na psychologiczną świeżość i branżowy charakter humoru takie miano przypadło pełnej agresji i brutalności scenie z przemocowym mężem. Byliśmy z Elą zapewne wśród nielicznych, którzy docenili jej przewrotny humor (żona do męża: „Jaka p..da jesteś. Nawet nie masz jaj, żeby się porządnie za mnie zabrać”. Histeryczny mąż do żony: „Łapę sobie up…lę, bo chcę zupę krem, a nie – pomidorową”). Nie zdradzę, jak się to skończyło. Granica między groteskowym przerysowaniem a prawdziwym tragizmem nie tylko w tym fragmencie bywała cienka.

Niektóre sceny, choć groteskowo zabawne, oglądało się z ciężkim sercem. Atmosfera przymusu w korporacjach, w których słowo „kredyt” [do spłacenia] przywołuje do porządku pracowników próbujących zachować ludzką godność sprawiała, że uśmiech marł nam na ustach i ustępował gniewnemu marsowi na czole. Inne zaś, jak ta z ojcem, który zamarzł w górach, przypomniała mi swoją atmosferą tę z jednego z opowiadań Tabaczka zamieszczonych w jego debiutanckim tomiku. Tam tajemnica i niedopowiedzenie dotyczyły krewnej w mocno przenoszonej ciąży. Tutaj dostajemy wizję ciała ofiary górskiej eskapady przewiezionego ze Szwajcarii do Polski w chłodni w bryle lodu.

W przedstawieniu pojawiały się zarówno przewrotne literackie nawiązania do narodowego eposu („I ja tak dymać zdecydowałem”), jak i głębokie kwestie podbudowane psychologicznym wykształceniem autora dramatu. Po rozstaniu, z którego cytatem jest tytuł tej recenzji, mężczyzna dokonuje takiej między innymi autoanalizy: „Boję się, że wróci i znowu da mi wszystko: ciepło i siebie”, by zaraz dodać: „Jest we mnie wiele nienawiści i wiele nowych powodów do zemsty na kobietach”. Taka autodiagnoza nie występuje jednak zbyt często spektaklu. Dominuje zjadliwa ironia, czy raczej – jak zauważył reżyser, zaskoczony, że autorem konkursowego dramatu okazał się mężczyzna – autoironia we wskazywaniu dosyć typowych męskich ograniczeń: obsesji na punkcie seksualności (i rozmiaru „królewicza”), lęku przed bliskością, niechęci do zobowiązań (kapitalna scena, gdy okazało się, że kandydatka na kochankę ma dziecko), czy dążenia do dominacji (scena z ojcem niedoceniającym szkolnych starań syna). Od czasu do czasu pojawiają się też bardziej przychylne mężczyznom miłosne monologi. „Kiedy ona była, byłem ja (…) Kiedy ona przestała o mnie myśleć, ja przestałem istnieć”, mówi mąż, który nie może przeboleć utraty żony po wielu latach pełnego bliskości związku.

Całość, pomimo niejednorodności, zaprezentowała się znakomicie. Po raz pierwszy od lat wstaliśmy z Elą do braw. Poprzednio zdarzało nam się nonkonformistycznie siedzieć. Ale tym razem Wrocławski Teatr Współczesny przygotował niezwykle udany spektakl: pełen humoru i refleksji, zrealizowany z artystycznym rozmachem i poruszający ważny temat. Gratulacje dla reżysera, że zdecydował się na inscenizację, dla aktorów – za wyczucie i stworzenie wyrazistego klimatu, no i dla autora – za znakomity tekst! Teatrowi zaś życzę więcej takich wyborów repertuarowych.

Źródło:

Teatr dla Wszystkich

Link do źródła