„Tkocze” Gerharta Hauptmanna w reż. Mai Kleczewskiej w Teatrze Śląskim w Katowicach. Pisze Rafał Turowski na stronie rafalturow.ski.
Może głupio się przyznać, ale trzymałem stronę Dreissigera (Mateusz Znaniecki). Ta jego krwiożerczość i cynizm zostały tu jakoś mocno zrelatywizowane tym, kto przeprowadza oglądaną przez nas rewolucję i w jakim to czyni celu. Nie chciałbym się z tymi chłopakami spotkać w barze (choć może z barmanką, p. Welzel – Barbara Lubos - tak). Głos rozsądku, Wittich (Piotr Bułka), zostaje przez nich z tegoż baru wyrzucony, no cóż, nie mają o czym ze sobą godoć, im więcej tkoczy umiera z głodu, tym on - jako stolarz trumienny – ma pracy. W scenie w domu u Baumertów tę skrajną biedę twórcy trywializują, żeby nie powiedzieć, że – ośmieszają. Pani Baumert (Grażyna Bułka) teatralnie jęczy z bólu, nie kryjąc autoironii, córuś maluje szpony, rodzina je zupę z psa, ale i oni i reszta na wódkę mają zawsze. W każdym razie jeśli ktoś się wybiera do teatru z myślą, że reżyserka tytułowych tkoczy idealizuje i laurkę im wystawia, to uprzedzam, że może się rozczarować. Bowiem w tej wizji śląska bieda (każda zresztą) jest tu ośmieszona, rewolucja w - sumie też, bunt nie przynosi oczekiwanych efektów, skoro powieszony fabrykant zza grobu wyśmiewa się do rozpuku z buntowników, niosący pomoc biednym są fałszywi i interesowni, a my wszyscy – summa summarum - bezczynni.
Co z Tkoczy wyniosłem? Ano morał, bogaci i biedni byli, są i będą; że pracownik to wróg pracodawcy i vice versa, bo obie strony mają swoje racje, w które ta druga strona nie chce się wsłuchiwać, ale pracownicy mają te racje bardziej, dlatego takie czy inne rewolucje wywołane biedą, pogardą a niekiedy trudnym do przewidzenia impulsem – dopóki istnieje kapitalizm – wybuchać będą. I zaiste nie bardzo wiem, co mam z tą wiedzą zrobić… Może to, że ciąg dalszy dopisze nam historia, skoro jesteśmy świadkami, jak miliarderzy zabrali się do rządzenia światem. Nie ulega wątpliwości, śmiesznie dopiero będzie.
Przedstawienie nieledwie rozsadza katowicką scenę, takiej rozpierduchy (pardon my French) nie widziałem w teatrze nigdy przedtem, wyszedłem jednak z tej długo wyczekiwanej premiery zdecydowanie zdezorientowany.