EN

20.02.2025, 08:17 Wersja do druku

Czeska komedia we Współczesnym. Wywiad z Leną Frankiewicz

Lena Frankiewicz o spektaklu „Wspólnota mieszkaniowa", który powstał na podstawie komedii Jiříego Havelki we Wrocławskim Teatrze Współczesnym. Przedpremierowy wywiad Michała Hernesa.

fot. Filip Wierzbicki, zdj. z próby

Jakie masz doświadczenia ze wspólnotami mieszkaniowymi?

Moja mama jest administratorką we wspólnocie mieszkaniowej i kiedy przeczytała sztukę Havelki, stwierdziła, że to wcale nie jest zabawne, właśnie dokładnie tak to wygląda. Ja z kolei brałam udział w takim zebraniu jeden raz, kiedy przeprowadziliśmy się z mężem do nowego mieszkania. Muszę przyznać, że to było przeżycie niemal graniczne, a jednocześnie znakomite pole do obserwacji. W trakcie tego spotkania bardzo szybko ujawniły się rozmaite ludzkie postawy i strategie. Jedna osoba faktycznie chciała coś załatwić, druga z założenia natychmiast to blokowała, a trzecia – nie wiedzieć czemu – była od początku do końca obrażona. W tym sensie takie zebranie to wręcz modelowa sytuacja, która bardzo szybko definiuje to, kim jesteśmy, czy i w jaki sposób potrafimy ze sobą współdziałać, tworzyć tytułową wspólnotę.

Dlaczego zdecydowałaś się wyreżyserować spektakl na podstawie tej sztuki właśnie teraz?

Nie ukrywam, że po dwóch sezonach reżyserowania spektakli o bardzo trudnych i dojmujących tematach, chciałam zrealizować coś w trochę innych rejestrach. Od jakiegoś czasu myślałam nad tym, żeby zabrać się za komedię, która jest gatunkiem wymagającym, a jednocześnie sprawiającym dużo radości. Wynika to z faktu, że humor i pewien ładunek absurdu postrzegam jako coraz bardziej niezbędne, żeby jakoś przetrwać w płynnej rzeczywistości, która stawia coraz więcej znaków zapytania. Mam wrażenie, że od jakiegoś czasu jesteśmy jak ptaki przed burzą – nie wiemy, co się za chwilę wydarzy. Niezwykle ważne i potrzebne jest więc szukanie ujścia tego napięcia. Jestem przekonana, że śmiech może mieć moc zbawczą, uwalniającą…

I trafiłaś na tekst Havelki...

Zależało mi, żeby to był humor podszyty gogolowską nutą: „Z czego się śmiejecie? Z samych siebie się śmiejecie!”. Autor zwierzył się, że cała historia jest zapisem jego doświadczeń jako lokatora praskiej kamienicy. Bardzo długo walczył, żeby coś zmodernizować, ulepszyć, ale trwało to na tyle długo i było tak konsekwentnie blokowane, że w końcu wyniósł się z tej kamienicy. Zrozumiał, że nie da się tam nic zrobić. Na podstawie tych doświadczeń powstała „Wspólnota…”, która w dużej mierze została wyimprowizowana na próbach przez praskich aktorów. To znakomity tekst i świetny materiał do grania – są w nim pokłady czeskiego humoru i absurdu, a jednocześnie jak na dłoni widać, że niektóre sekwencje mają niemal dokumentalny charakter i są gorącym zapisem bardzo konkretnych sytuacji. Jan Peszek przywołał niedawno słowa Bogusława Schaeffera, że o poważnych sprawach należy mówić tylko w niepoważny sposób. Bo wszystko to, co obserwujemy na scenie jest zabawne, dopóki sobie nie uświadomimy, jak bardzo jest prawdziwe. Ten syndrom okopywania się na swoich jedynie słusznych pozycjach bardzo wnikliwie opisuje Tomasz Stawiszyński w „Regułach na czas chaosu” i podkreśla, że „nie chodzi o to, żeby się we wszystkim ze sobą zgadzać, tylko postarać się zrozumieć, dlaczego ta druga osoba myśli inaczej i wiedzieć dlaczego tak robi”. Jako artystka od zawsze będąca na pozycji trochę outsiderskiej, mocno widzę tę wszechobecną polaryzację, wojnę między „bańkami” i nie umiem się z tym zgodzić. Uważam, że samodzielne myślenie jest może bardziej kłopotliwe, ale dużo ciekawsze.

Rozważałaś przeniesienie tekstu w polskie realia?

Przez chwilę mnie to kusiło. Finalnie jednak uznałam, że czeskie nazwiska stwarzają jakiś bezpieczny kontekst, rodzaj dystansu, który paradoksalnie pozwala nam, Polakom, odważniej „przejrzeć się” w tej historii. Tym bardziej, że społeczeństwa postkomunistyczne łączy wspólny syndrom – tak bym to nazwała – „sieroctwa" i podzielenia: jedni w nowej rzeczywistości bardzo szybko potrafili się urządzić, inni poczuli się oszukani i do końca życia będą twierdzić, że „dobrze już było”. Jeszcze inni eskapistycznie wycofali się na pozycję obserwatora, tak jak profesor Sokol, który na zebraniu odzywa się właściwie jeden raz, uczestniczy w nim poprzez odmowę. Są też tacy, którzy wierzą we własną sprawczości i ufają, że mają wpływ na kształt rzeczywistości - to jest z reguły młodsze albo średnie pokolenie.

Ostatecznie uznaliśmy więc, że lepiej będzie, jeśli zachowamy czeskie realia. Ten tekst i tak opowiada o nas, o kryzysie demokracji i coraz większych przepaściach w spojrzeniu na świat. Od dłuższego go czasu towarzyszy mi refleksja, że my, Polacy, jesteśmy społeczeństwem, które jest w stanie zjednoczyć jedynie sytuacja kryzysu lub wspólnego wroga. Mieliśmy świetną okazję zaobserwować to podczas ostatniej powodzi kiedy ludzie, niezależnie od poglądów, nosili worki z piaskiem i wspólnie, niezwykle skutecznie przez kilkanaście dni współdziałali. Gdy kryzys minął, momentalnie wrócili do swoich baniek.

Którą postać z tej sztuki najbardziej lubisz?

To trudne pytanie, każda z nich została świetnie napisana. Nie umiem o nich myśleć w oderwaniu od aktorów, którzy wykonali nieprawdopodobną robotę, żeby te wszystkie typy były mięsiste, dowcipne, różnorodne. Prawdopodobnie widzowie będą mieli swoich ulubieńców, ja jestem fanką wszystkich.

Na początku zastanawialiśmy się, w jaki sposób aktorzy mają grać, żeby to było zabawne, ale jednocześnie autentyczne. Odkryliśmy, że jeżeli bohater próbuje załatwić jakąś sprawę tak, jakby zależało od tego jego życie i położy się przysłowiowym Rejtanem przeciwko sprzedaży strychu albo żeby liczniki wodomierzy nie zostały jednak zainstalowane, to rzeczywiście robi się zabawnie, nawet bardzo.

Za którymi z tych postaci nie przepadasz?

Nie mam takiej postaci. Tekst został skonstruowany w ten sposób, że każda z nich ma swój „moment”. Jedni bohaterowie są wycofani przez 40 czy 45 minut, a potem nagle się uaktywniają. Inni są aktywni przez cały czas i nakręcają się każdą kolejną sytuacją. Taką postacią jest na przykład Horváthová, którą gra Irena Rybicka. Gdy czytałam tekst sztuki, od razu wiedziałem, że tej roli nie może zagrać inna aktorka. Podobnie jak Kubat, grany przez Macieja Tomaszewskiego – to jeden z bohaterów, który mówi: <„Nie” to jest powód. „Nie” to jest argument! „Nie to jest moje prawo! Nie, nie i nie!”>.

Zresztą dla mnie aktor zawsze jest fundamentem zdarzenia, w związku z czym to będzie bardzo aktorskie, zespołowe przedstawienie, chociaż pojawią się w nim oczywiście rozmaite gesty inscenizacyjne. Podobnie jak w orkiestrze, są momenty, kiedy aktorzy grają wspólny temat, są też fragmenty solowe, w których jedna postać wychodzi z zasadniczym tematem i cała orkiestra temu towarzyszy.

Która postać ma największą siłę sprawczą?

Są dwie takie „ciche wody". Początkowo nic na to nie wskazuje, że będą miały taką siłę, ale nie mogę powiedzieć, kto to, bo zabrałabym widzom bardzo wiele przyjemności.

Jesteś nie tylko reżyserką, ale też aktorką. Jaki ma to wpływ na twoją pracę z aktorami?

Wiem, z czym aktor musi się zmagać i jak udrożnić mu tę drogę. W przypadku tego tekstu najbardziej opłaca się się zbudować mocną sytuację wyjściową i relacje, a potem dbać o intensywność, rytmy, dynamikę i w miarę trójwymiarową kompozycję obrazu, żeby nie było „płasko”. Aktorzy napisali biogramy – fantazje o swoich postaciach; o tym, kto jak żyje, jakie ma warunki w mieszkaniu, kogo lubi, a za kim nie przepada. Gdy aktor ma przestrzeń na tego rodzaju spekulacje, wszystko toczy się właściwym rytmem. Dobrze obsadzeni aktorzy wiedzą najlepiej, jak mają zagrać. Żadne inne próby nie dały mi tyle radości: przychodzę, siadam sobie i śmieję z tego, jak oni to grają. To bardzo uwalniające i budujące.

Źródło:

Materiał własny