EN

23.12.2024, 10:36 Wersja do druku

Tęsknota nie maleje

Połączyło nas to samo postrzeganie świata, ten sam rodzaj wrażliwości. Cieszyły małe rzeczy: spacer, kwiatki w ogrodzie, dobre wino. Więc kiedy coś widzę, co mnie zachwyca, to wiem, że go nie ma, ale jednocześnie wiem, że Staś teraz podziwia to razem ze mną. Tam, gdzie mi go najbardziej brakuje, najintensywniej odczuwam jego obecność. Taki paradoks.

fot. Tomasz Gzell/PAP, Stanisław Radwan

Czy on się tobie śni?

W taki sposób, że odchodzi, zostawia mnie dla kogoś. Nie odbiera telefonów, nie pojawia się na umówione spotkanie. Jakby wrócił etap sprzed 30 lat, kiedy mieliśmy mocne zawirowania w życiu osobistym. Kiedy już byliśmy w sobie zakochani, ale los nie pozwalał nam jeszcze się związać. I teraz zostawił mnie na dobre.

To życie we dwoje?

Nie jestem w stanie oglądać wspólnych zdjęć i filmów, na których widać, że jesteśmy szczęśliwi, roześmiani. Może powinnam się odblokować? Ale może jeszcze przyjdzie na to czas? 14 października minął dopiero rok od śmierci Stasia.

Co zmieniło się przez ten rok?

Prawdę powiedziawszy: tęsknota nie maleje. Może taka zmiana: przy stole siadam teraz na miejscu Stasia. I jeszcze w mieszkaniu przestawiłam kanapę. Nie za bardzo miałam możliwość manewru. Bo nadal, tak jak za życia Stasia, potykam się o książki. Trochę jakbym żyła w magazynie. Jest ich tysiące, w pięciu językach, niektóre pisane jeszcze szwabachą. Staś cierpiał na zbieractwo.

Czytał to wszystko? 

Oczywiście. Nie daj Boże było zapytać go o jakiś tytuł, bo potrafił o nim mówić w nieskończoność. Jego lektury dzieliłam na „h.g". i „f.g"., czyli „historyczne gnioty" i „filozoficzne gnioty". I właśnie po ostatnich wakacjach wzięłam się za remanent biblioteki. O tyle nie jest to proste, że antykwariaty są zainteresowane tylko częścią tytułów. Tak samo biblioteki. Mam 300 tytułów z serii Nike, której nie czytam ze względu na malutkie litery. Zajmują sporo miejsca, więc szukam im miejsc u ludzi z lepszym wzrokiem. Myślę: przestaną mnie przytłaczać i pozwolą swobodniej oddychać. A potem? Kilka dni temu rozmyśliłam się i w ostatniej chwili odebrałam antykwariuszowi 20 egzemplarzy. To jednak oddawanie czegoś bezcennego.

A zapisy nutowe Stanisława Radwana?

Jestem w trakcie rozmów z Instytutem Teatralnym, który, daj Boże, pomoże mi w archiwizacji dorobku Staszka. Docelowo marzę o tym, żeby to była nawet strona internetowa, z której będzie można ściągać i muzykę, i partytury. Więc jeśli chodzi o muzykę, to emerytowany akustyk Starego Teatru, wieloletni współpracownik Stasia, pan Andrzej Kaczmarczyk, sprawuje nad tym pieczę. On jest skarbnicą wiedzy, bez pana Andrzeja bardzo dużo rzeczy autorstwa Stasia rozpłynęłoby się w niebycie. A kolejny współpracownik Stasia, z Teatru Narodowego, Mirek Jastrzębski, niestety, w sierpniu tego roku zmarły, zdążył zgromadzić wszystkie partytury. 

Słuchasz ich?

To chyba najtrudniejsze wyzwanie. Jego muzyka mnie kompletnie rozwala. W dodatku są w nią wpisane wspólne chwile w pracy, moje najpiękniejsze przeżycia w teatrze. Ona oczywiście gra we mnie cały czas. Już niedługo zacznie się czas koncertów, wydarzeń planowanych przez Teatr TVP, przez PPA, przez teatry: Stary i Narodowy i przez program naukowy wybitnej wiolonczelistki profesor Doroty Imiełowskiej...

Co zrobiłaś z jego ubraniami?

Sprawia mi wielką przyjemność, że najładniejsze rzeczy Stasia noszą teraz nasi przyjaciele, i to w różnym wieku..

Nigdy nie widziałam Stanisława Radwana bez marynarki i wyprasowanej koszuli.

Dodam, że wyprasowanej przeze mnie. Marynarkę też mu wybierałam. Staś był elegancki, ale w skrytości ducha miał naturę menela. Czyli ten szyk to zasługa porządnej żony. Wyciągnąć Stasia do sklepu jakiegokolwiek innego niż księgarnia graniczyło z cudem. Nawet jeżeli miał tylko przymierzyć w garderobie ubranie wcześniej przygotowane, po 10 sekundach krzyczał: duszę się. I to naprawdę było na granicy ataku paniki.

To akurat zabawne.

Nie jestem energetyczną wariatką, która postrzega świat poprzez wahadełka, ale teraz, w okolicach rocznicy śmierci Stasia, skumulowało się wiele energii wokół niego. Zauważyłaś, że dziś już kolejna osoba mówi mi „dzień dobry"?

No wiesz, jesteś znaną aktorką.

Nie, nie o to chodzi. Coś jest w powietrzu, i to za sprawą Stasia. Choćby sprawa z grobowcem. Wkrótce na Salwatorze stanie nowy pomnik, który będzie wspólnym dziełem naszych przyjaciół. Przede wszystkim Ani i Stanisława Wejmanów oraz Teresy i Jana Bujnowskich. Ale też nowo poznanych ludzi. Pan, który nazywa się Jerzy Pilch, przywiózł z Italii i podarował nam cudowny kamień, na którym artysta Wiesław Arminajtis wyrzeżbi grafikę Anny Sobol-Wejman. Dla Stasia. I dla mnie...

To znaczy?

Nie, nie będzie tam teraz wygrawerowane Dorota Segda. Nie zwariowałam. Niemniej, ponieważ - mam nadzieję - powstanie dzieło sztuki, to drugie nazwisko musi zostać dobrze wkomponowane w odpowiednim czasie. I wiem, że Staś jest w tym kamieniu, dzięki ludziom, którzy go znali i kochali. I dzięki tym nowym, których w jakiś sposób nadal do siebie przyciąga.

Gdzie jeszcze jest?

Wszędzie i w każdej sekundzie. Połączyło nas przecież to samo postrzeganie świata, ten sam rodzaj wrażliwości. Cieszyły małe rzeczy: spacer, kwiatki w ogrodzie, dobre wino. Więc kiedy coś widzę, co mnie zachwyca, to wiem, że go nie ma, ale jednocześnie wiem, że Staś teraz podziwia to razem ze mną. Tam, gdzie mi go najbardziej brakuje, najintensywniej odczuwam jego obecność. Taki paradoks.

Chyba nie paradoks.

Nasz symbiotyczny związek polegał i na tym, że ja uwielbiam czytać na głos wiersze, a on uwielbiał ich słuchać. Przecież chłonął świat uszami. I razem często płakaliśmy przy tych wierszach. A poezja pomogła mi w pierwszym roku żałoby.

Sama jej lektura?

Zrobiłam dla mnie samej dziwną rzecz: na swoim profilu na Facebooku, który założyłam jako rektor Akademii Sztuk Teatralnych, by zamieszczać informacje dotyczące uczelni, zaczęłam w pewnym momencie publikować wiersze: Leśmiana, Pawlikowskiej-Jasnorzewskiej, Micińskiego, Julii Hartwig. Ich tematem była nieobecność, odchodzenie, przemijanie... Smutek. Mnie samą zastanawiało, co mi to daje. Nie mam natury ekshibicjonistycznej, nie potrzebuję wywnętrzać się w mediach społecznościowych na tematy osobiste. A potem wpadł mi w ręce wykład księdza Tischnera zatytułowany „Ból jako przesłanie uniwersalne". I jak to zwykle u niego, mądrością i prostotą dotknął istotę sprawy.

W jaki sposób?

Zanim na to odpowiem, przywołam jeszcze inny obraz. Staś latami studiował albumy ze sztuką, zawsze jakiś był pod ręką. Takie wnikliwe obcowanie z innym artystą, wynajdywanie wcześniej niewidzianych detali. A przez ten cały okres, kiedy Staś był już przykuty do łóżka, kiedy wiedział, że odchodzi, analizował album zatytułowany „Wielkanoc w malarstwie". Ja, pomimo że też wiedziałam, w jakim jesteśmy miejscu, najgorsze myśli od siebie odpychałam. Zastanawiałam się: po co on się katuje tymi zmaltretowanymi Chrystusami? Jakbym nie chciała zrozumieć, że on był właśnie cierpiącym Jezusem. I miał w nim towarzysza. Z całą świadomością swojego przepastnego mózgu i duszy przygotowywał się na śmierć.

Da się na nią przygotować?

Sądzę, że sztuka była dla Stasia religią. I teraz wracam do tekstu Tischnera, który dał mi odpowiedź na to, dlaczego Staś katował się obrazami umierającego człowieka na krzyżu, a ja się katowałam wierszami o odchodzeniu. Tischner pisze, że istnieje pewien typ cierpienia związany ze sztuką i w sztuce, które prowadzi nas od piękna do katharsis. Czyli uwolnienia. Przypływu ulgi. Bo piękno w kontemplacji budzi w nas zachwyt, rozkosz i radość, przenosząc w inny świat. Wtedy rozdzierająco bolesne doświadczenie jest ubrane w formę. Na tym polegała przecież grecka tragedia, która ze źródła płaczu i przerażenia zamieniała się w przedmiot podziwu i zachwytu. Czym innym jest ból człowieka, który cierpi w domu, a czym innym jest ten sam ból człowieka, który cierpi na scenie. W tym bólu można odkryć własną tragedię. Dlatego sztuka grecka była zarazem grecką religią. Jak moją jest poezja. Piękno wprowadza nas na orbitę uniwersalną.

Wspólnotę doświadczenia?

I współodczuwania. Poza tym poezja stawia pytania, wobec których nauka jest bezradna: o istnienie, nieistnienie, metafizykę, transcendencję, w ogóle o sens tego wszystkiego. Sama próba zadania sobie tych pytań to też rodzaj wspólnoty. Pierwszy opublikowany przeze mnie na Facebooku wiersz był autorstwa Stanisława Wyspiańskiego. Właściwie to zapis jego egzystencjalnej trwogi: „Jakżeż ja się uspokoję/pełne strachu oczy moje,/pełne grozy myśli moje/pełne trwogi serce moje/pełne drżenia piersi moje -/jakżeż ja się uspokoję...". Podobno Wyspiański napisał to po wizycie u lekarza, który mu uświadomił stan jego zdrowia i nie pozostawił wątpliwości, jaki będzie koniec jego życia.

Wy o śmierci rozmawialiście otwarcie?

Jeszcze dzień przed śmiercią graliśmy w scrabble. I Staś wygrał ze mną, a to naprawdę nie jest łatwe. Ale wtedy mnie po prostu skosił. Jaki był zadowolony! Zeszyt z zapisem wyników naszych meczów to moja relikwia. Więc ostatnie dwa miesiące graliśmy w scrabble od rana do nocy. On tylko wtedy czuł, że jest gdzie indziej.

Gdzie indziej? Czyli w zwyczajnym życiu?

Jeśli ukochany mężczyzna jest starszy o 27 lat, to temat śmierci, chcąc nie chcąc, musi się pojawić. Pecha miał Czesław Miłosz, który pochował swoją ponad 30 lat młodszą żonę Carol. A Staś próbował mnie na swoją śmierć przygotować. Zaczynał na ten temat rozmowę, a ja mu przerywałam, prosiłam, by nie gadał bzdur. Lata temu mówiłam mu: „A skąd ty wiesz, kto z nas pierwszy odejdzie? Naprawdę nie znamy dnia ani godziny". Tyle że latami strach przed jego śmiercią we mnie narastał. Lecz do ostatniego dnia nie chce się wierzyć, że ukochany człowiek zniknie, że się go nigdy nie zobaczy, nie dotknie, nie usłyszy. Wiem, że Staś nie chciałby, bym po jego śmierci zamknęła się w żałobie. Chybaby mnie z nieba spiorunował, gdyby się dowiedział, że się poddałam. Żądał, bym rozpoczęła nowy rozdział w życiu. Choć dobrze przecież wiem, że obecność mężczyzny niekoniecznie konstytuuje mnie jako kobietę.

Powiesz więcej?

W mojej rodzinie jest taka historia: pochodząca z Bochni prababcia Julia miała męża, któremu urodziła czworo dzieci. A ten mąż okazał się wyjątkowym pacanem. Kiedy ciężko zachorował, już na łożu śmierci kazał młodej jeszcze Julii przysięgać na krzyż, że ona już nigdy w życiu się z nikim nie zwiąże. I kiedy babcia Julia zakochała się ponownie, to ksiądz musiał odczyniać tę przysięgę.

Podziałało?

Odczynił tak skutecznie, że babcia Julia po raz drugi wyszła za mąż i miała jeszcze troje dzieci, w tym mojego dziadka. Więc gdyby ksiądz nie odczynił „zaklęcia", toby nie urodziła się moja mama i w związku z tym i mnie by nie było na świecie. Kiedy opowiadałam tę historię Stasiowi, oboje nie mogliśmy pojąć, jak można próbować komuś zamknąć drogę do dalszego życia. A Staś tak bardzo mnie kochał, że na co dzień myślał, co będzie ze mną, kiedy zostanę tu bez niego.

I?

Staram się. Czasami udaje mi się nawet poczuć lekkość. Chociaż z tą pustką, którą mam cały czas w sercu. Sądzę, że ona już niczym się nie wypełni.

Teatr jest teraz ratunkiem?

W dzień śmierci Stasia wieczorem zagrałam w przedstawieniu „Strasznie śmieszne na podstawie Okropnie smutne". To opowieść o parze starającej się radzić sobie po stracie dziecka, które popełniło samobójstwo. I ja o tej śmierci opowiadam na końcu sztuki. Nie zaznałam utraty dziecka, ale zrozumiałam, jakie w tym mogą tkwić emocje. Po przedstawieniu spotkaliśmy się w moim domu z grupą naszych przyjaciół. Wspominaliśmy Stasia, piliśmy wino, potrafiłam się nawet w ten dzień śmiać. Każde następne przedstawienie „Strasznie śmieszne..." wyzwalało kolejne emocje, przynosiło szloch. Bo aktorstwo polega na mobilizacji. Idziesz do teatru nie tylko wtedy, kiedy ci umarł mąż, ale nawet kiedy cierpisz na migrenę czy potworny ból gardła. Masz wytresowane emocje, panujesz nad nimi, umiesz je najpierw wzbudzać, potem wyciszać. To właśnie daje scena.

Dla mnie to jest psychologiczna zagadka.

Aktor doświadcza na scenie emocji dużo silniejszych niż widz, bo my stan granej postaci bierzemy na siebie i przez chwilę się z nimi całkowicie utożsamiamy. Profesor Stróżewski powiedział mi kiedyś, że moment oklasków jest wytrąceniem aktora z iluzji: nagle orientujesz się, że twoje ciało należy do ciebie, a ty przez chwilę byłaś w życiu innej osoby. I cała ta energia, którą się oddało, w dwójnasób do ciebie wraca: ludzie, którzy przejęli się tym, co zobaczyli, okazują wdzięczność i entuzjazm. I zarażają aktora swoją energią krążącą w tym zamkniętym obwodzie: scena-widownia. Komuś mogłoby się wydawać, że słabość aktorów do oklasków jest przejawem ich małości, próżności, narcyzmu. A tak nie jest. Znowu powraca słowo: wspólnota. Ona właśnie pomaga mi w czasie bez Stasia.

Najcenniejsze wspólne wspomnienia?

To są zwykłości... Choćby czas w naszym domu w Beskidach, który nazwaliśmy Montesecco. To jest koniec świata. Cisza, las, ptaki. Mało ludzi. Chociaż prawda jest taka, że tam zawsze ktoś do nas przyjeżdżał, rzadko kiedy byliśmy sami. W te wakacje pojechałam tam ze ściśniętym sercem, bo po raz pierwszy po śmierci Stasia.

Musiało być trudno.

Obok domu jest miejsce na ognisko. Bo Staś był piromanem, w nieskończoność mógł patrzeć w ogień. Do późnej nocy. Ja szłam spać i jak mijały dwie godziny, to się darłam przez okno: „Wracaj do spania!". On siedziałby tam do rana, kochał dorzucać do ognia i dumać. Te ogniska to był nasz absolutny rytuał. Staś w Montesecco nigdy nie umiał pracować. Zabierał nuty i te swoje pianinka, ale nawet tego nie dotykał.

Tego lata rozpaliłaś ognisko?

Rozpaliłam. Pomogła mi w tym obecność przyjaciół - grono ludzi, z którymi się rozumiem i na których, to już wiem, zawsze mogę liczyć. Poza wszystkim, ja przez ten ostatni rok miałam dużo pracy; zajmowała mnie bez reszty. Przecież rektorem przestałam być dopiero miesiąc temu. Dotąd ciągnęłam uczelnię, studentów, teatr, zagrałam w dwóch produkcjach telewizyjnych. Nie miałam momentu, w którym nie wiedziałam, co ze sobą zrobić. Nieustannie w zadaniach, w ruchu, w podejmowaniu decyzji. A w miesiącach najcięższego chorowania Stasia skupiałam się na naszej relacji i na opiekowaniu się mężem 24 godziny na dobę. Wiesz... A nie, nie powinnam tego mówić. To może zabrzmieć okrutnie.

Proszę.

Mieliśmy psa, mopsa, nazywał się Boluś. Był już bardzo stary i bardzo schorowany. Pewnego sierpniowego dnia zrozumiałyśmy z moją siostrą, że musimy go uśpić. To właśnie działo się w te wakacje w Montesecco. Pojechałyśmy z Bolkiem do weterynarza, on też uznał, że dla pieska najlepszym wyjściem będzie eutanazja. Boluś dostał zastrzyk i kiedy spokojnie usypiał, ja go głaskałam po główce. Było w tym coś dobrego. Naprawdę zadawałam sobie pytanie, dlaczego człowiek nie ma takiej możliwości? Eutanazja, która przyniesie ulgę człowiekowi w największym cierpieniu. Trudno mi o tym wszystkim mówić... Staś był przecież tak dobrym człowiekiem.

Co to właściwie znaczy?

Był niezwykle oddany ludziom, ostatnią koszulę by oddał. Bezinteresownie, bez oczekiwań na rewanż, wdzięczność. To w ogóle jest podstawowy komponent dobroci: niewykalkulowany gest wynikający ze szczodrości serca. Taki przykład: nasi sąsiedzi budowali dom nieopodal Krakowa. I oni - rodzina wielodzietna - mieli wtedy poważne problemy finansowe. Dowiedziałam się przez zupełny przypadek po jakichś dwóch, trzech latach, że gdyby nie pomoc pieniężna Stasia, to ten dom by nie powstał. Nie mam pojęcia, ile on dał im tych pieniędzy, no ale mówimy o budowie domu. Więc też i takie sytuacje w naszym małżeństwie miały miejsce.

To jest szczodrość. Są inne wymiary dobroci?

Dobroć Stasia przejawiała się i tym, że nie umiał odmawiać, nawet powiedzieć uprzejmie: nie mam czasu, spieszę się... Uważnie słuchał, a ludzie zatruwali go problemami, zawracali głowę swoimi sprawami. Zawsze to ja byłam ta franca, która mówiła: stop, dość, nie teraz. I ja też brałam na siebie tłumaczenie się przed ludźmi z tych zobowiązań, których Stasiu nie dopełnił, bo zwyczajnie nie miał czasu, nie dawał rady. Poza tym mało w siebie wierzył. Cały czas uważał, że powinien lepiej, inaczej, bardziej. W każdej sferze życia, włącznie z tą muzyczną. Wiem, że w twórczości czasem przeszkadzała mu erudycja. Przecież był wybitnym pianistą, ale wycofał się z grania, bo usłyszał Glenna Goulda grającego Bacha. Nie wierzył, że doskoczy do jego poziomu.

Może to dobrze, że dał sobie spokój z tym fortepianem...

Myślę, że urodził się dla teatru. Nie dla siedzenia całymi dniami przy fortepianie. Tam nie dałby ludziom tyle dobra. Chciałabym umieć dawać światu tyle co Staś. I cieszyć się tym, jak on się cieszył. I żeby to do mnie wracało, jak wraca do niego. Także po śmierci. 

Tytuł oryginalny

nr 52

Źródło:

„Tygodnik Angora”

Autor:

Katarzyna Kubisiowska

Data publikacji oryginału:

23.12.2024