„Termopile polskie” Tadeusza Micińskiego w reż. Jana Klaty w Teatrze Narodowym w Warszawie. Pisze Jan Bończa-Szabłowski w „Rzeczpospolitej”, dodatku „Plus Minus”.
„Termopile polskie" Tadeusza Micińskiego, uważanego niesłusznie za szaleńca polskiej literatury, w reżyserii Jana Klaty, uważanego niesłusznie za jednego z najbardziej kontrowersyjnych polskich reżyserów, to szalony pomysł na nowe otwarcie w Teatrze Narodowym. Klata jednak udowodnił, że w szaleństwie jest metoda.
Ocena twórczości żyjącego w latach 1873-1918 Tadeusza Micińskiego przysparza kłopotów z powodu jej artystycznej nierówności, licznych paradoksów i sprzeczności. Patos przeplata się tu z groteską i ironią, grafomania sąsiaduje z przebłyskami genialności, a wśród nużącego wielosłowia zaskakują myśli lapidarnie celne. Jego utwory to dzieła w stanie wrzenia. W dużej części niedokończone. Ta twórczość pociąga, ale i odpycha rozpasaną perwersją pomysłów i bujnością nieposkromionej wyobraźni.
Karol Samsel z Uniwersytetu Warszawskiego, poeta, filozof i literaturoznawca powiedział mi przed premierą „Termopil polskich" w Teatrze Narodowym, że dla niego Miciński to „Patron śmiałych przygód duchowych. Poeta określonych diapazonów, wysokości, gdzie brakuje już tlenu".
Drugie podejście
O Micińskim mówiono, że to pisarz „opętany Polską", bo większość jego utworów wpisywała się w neoromantyczny nurt literatury zaangażowanej w problematykę narodową. Teatr rozumiał jako rodzaj świątyni, w której widz nie jest biernym obserwatorem, lecz emocjonalnie zaangażowanym uczestnikiem zbiorowego obrzędu. Spektakle więc stawały się rodzajem misterium, w którym pojawia się wielka liczba symboli, obrazów z różnych epok, legend i mitów. Pisane ponad 110 lat temu „Termopile polskie" są tego najlepszym przykładem, bo podtytuł utworu brzmi: „Misterium na tle życia i śmierci ks. Józefa Poniatowskiego".
Dramat zaczyna się od śmierci głównego bohatera, zaś kolejne sceny rozgrywają się w jego „amfiteatrze duszy". „Termopile" jako dramat nazywano więc „teatrem mrącej głowy". Konającemu w nurtach Elstery w 1813 r. księciu „w okamgnieniu" przypominają się wydarzenia ostatnich 26 lat, czyli wtedy, kiedy zdaniem Micińskiego rozstrzygały się losy Polski. Rok 1787 to tzw. zjazd kaniowski, czyli spotkanie ostatniego króla Polski z carycą Katarzyną, które miało uchronić nasz kraj przed rozbiorami, Konstytucja 3 Maja, Targowica, Sejm w Grodnie, Insurekcja kościuszkowska, Rzeź Pragi, Bitwa pod Lipskiem. Obrazy te, określał autor jako „Anodos i Katodos, naszych dziejów, czyli wchodzenie narodu na wyżyny Leonidów i zejście do Hadesu, za winy ojców".
Obszerność dramatu, mimo że niedokończonego, pozwoliłaby z niego wykroić, jak zaznaczają krytycy literatury - co najmniej trzy pełnospektaklowe opowieści. Reżyser więc jest zmuszony do dokonania dość radykalnej selekcji. Obecna premiera „Termopil" jest drugim podejściem do realizacji tego dramatu w Warszawie. O pierwszej próbie, której podjął się Andrzej Maria Marczewski w 1982 r. na inaugurację swej dyrekcji w „Rozmaitościach" było głośno niekoniecznie ze względów artystycznych. Nieliczni przyglądający się próbom zachwycali się adaptacją i obsadą, wspominano Kalinę Jędrusik jako carycę Katarzynę, Józefa Fryźlewicza jako króla i debiutującego Piotra Garlickiego jako księcia Józefa. Niestety temat relacji polsko-rosyjskich mocno przestraszył władze PRL i nie chcąc narażać się ambasadzie ZSRR peerelowska cenzura do premiery nie dopuściła.
Teatr w stanie wrzenia
Miciński udowodnił, że jest twórcą bezwzględnym. Realizacje jego sztuk przetrąciły karki wielu inscenizatorom. Bo on wymaga od reżysera inteligencji, przenikliwości, a nawet pewnej podejrzliwości. Przydaje się oczywiście jeszcze szczypta szaleństwa. I to wszystko mamy teraz w spektaklu w Teatrze Narodowym. O wspólnym (czyli Micińskiego i Klaty) „Opętaniu Polską" nie trzeba nikogo przekonywać.
Przedstawienie Jana Klaty wybrane na 260-lecie teatru publicznego w Polsce to kolejna rozprawa z polskimi mitami, z wizjami Polski, tęsknotami za Polską, z tymi, którzy nasz kraj próbowali zdobyć na wyłączność i podporządkować sobie wedle własnej woli, ale też i o marzycielach, którzy nie trafili we właściwą epokę. Oto mamy na scenie śniącego o polskiej koronie Habsburga, próbującego nią zawładnąć i doszukującego się polskich korzeni kniazia Patiomkina, caryca Katarzyna traktująca nasz kraj jak dziś Putin Ukrainę, czyli jako integralną część swego imperium. To Targowiczanie, którzy wykrzykując słowa „Żeby Polska była Polską" chcą zagłuszyć własne sumienie. Klata potraktował ten utwór jako dramat-misterium. Bolesną partyturę, która staje się przestrogą dla współczesności. Całą scenę wypełniają równoległe bruzdy. Mogą wyobrażać zaorane pole, ale też okopy i cmentarzysko. To miejsce pod zasiew nadziei, ale i pod uprawę nacjonalistycznych tęsknot. Gleba żyzna i jednocześnie przeklęta. To po niej stąpają bohaterowie opowieści. Książę Józef Poniatowski w ujęciu Karola Pochcia to wieczny żołnierz, nie wątpimy w jego waleczność i oddanie. Bez patosu realizuje misję daną mu przez Boga i wyznaczoną przez historię. Książę Poniatowski i Tadeusz Kościuszko jawią nam się w tej opowieści niczym bohaterowie głośnego eseju Andrzeja Kijowskiego „O dobrym naczelniku i niezłomnym rycerzu". Kościuszko w świetnej interpretacji Cezarego Kosińskiego występuje nie w chłopskiej sukmanie, lecz stroju kowboja przypominając, że jest bohaterem wpisanym także w historię Stanów Zjednoczonych.
Król Stanisław August Poniatowski boleśnie przeżywa wyraźny rozdźwięk między romantycznym mitem a polityczną bezradnością. Ta postać jest grana przez dwóch wybitnych aktorów (stąd dwie premiery). W ujęciu Jana Frycza król jest pełnym wdzięku pięknoduchem, dużym dzieckiem, marzycielem, o szlachetnym sercu, który długo wierzy, że Polska może stać się „Czarodziejskim ogrodem" i gdy tak się nie dzieje przeżywa bolesne rozczarowanie. W interpretacji Jerzego Radziwiłowicza jest wizjonerem, który zdaje sobie sprawę, że wybitny umysł, inteligencja, znajomość języków i światowe maniery nie uchronią jego kraju przed upadkiem. Że w brutalnej rzeczywistości nikczemność, siła i spryt biorą górę. Najlepszym tego przykładem jest kniaź Patiomkin. W interpretacji Oskara Hamerskiego to absolutna arcykreacja. Jego Patiomkin ma wdzięk, jest przebiegły jak lis i cyniczny. Potrafi być groźny, bo nieprzewidywalny. Po scenie, w której w najbardziej prymitywny i wulgarny sposób beszta po rusku jednego z bojarów, odwraca się na pięcie i z czarującym uśmiechem rozpoczyna dialog po francusku z polskim władcą. Traktuje go zresztą jak bezbronną marionetkę, której bez trudu się pozbędzie, by zawładnąć Polską. Imperatorowa Rosji wyraźnie czuje do niego słabość jako mężczyzny i polityka. Mistrzowską rolą jest postać carycy Katarzyny. W interpretacji Danuty Stenki to kobieta modliszka, w świecie pszczół powiedzielibyśmy Królowa Matka, która do codziennych gier miłosnych potrzebuje stada trutni. Te trutnie wypadające spod jej gigantycznej sukni upozowane są na drużynę rosyjskich hokeistów w sportowych strojach i z osłonkami na przyrodzeniu. Katarzyna Stenki jest kobietą, która wspaniale łączy wdzięk z bezwzględnością i ambicją.
Reżyserska prowokacja
W tym spektaklu nowej jakości nabiera np. aktorstwo Anny Grycewicz i Adama Szczyszczaja. Dla Grycewicz postać Wity jest z pewnością rolą życia. To rola narratorki, Kasandry, która widzi więcej, czuje boleśniej, daje nadzieję i potrafi wykrzyczeć przestrogę. Ma w sobie siłę prawdy i szlachetności. To kobieta, która doskonale czuje „cierpienie swego narodu". Miciński, który wprowadził do literatury pojęcie „chrystusowego lucyferyzmu", nigdy nie krył swej fascynacji satanizmem. Ten szatan w świetnej interpretacji Adama Szczyszczaja przygląda się naszej historii z uwagą i rozbawieniem.
Mocny akcent muzyczny nie powinien być w tym spektaklu zaskoczeniem. Po utwory Micińskiego sięgał np. zespół „Behemot". Tu rytm spektaklu buduje agresywna noisowa muzyka zespołu Gruzja, bo w dzisiejszych czasach niektóre prawdy trzeba po prostu wykrzyczeć.
Miciński, jak wspomniałem, oczekiwał od widza pewnej aktywności, nie chciał, by pozostał biernym świadkiem tego, co się dzieje na scenie. Tu takim zabiegiem ze strony Klaty, pewną prowokacją, jest zakończenie I części. Król Stanisław August Poniatowski, świadomy wielu klęsk i niepewnej przyszłości, ku pokrzepieniu serca, że „Jeszcze Polska nie zginęła" intonuje „Mazurka Dąbrowskiego". Sekwencja teatralna zaczyna trwać na tyle długo, że do śpiewania kolejnych zwrotek włączają się pozostali aktorzy. Widzowie mają więc dylemat: wstać i włączyć się w tę manifestację polskości, czy potraktować ją jako pewną teatralną prowokację. Większość jednak wstaje...
Spektakl Jana Klaty doskonale „chwyta" dzisiejszy czas. Wydarzeniom, których jesteśmy świadkami towarzyszą sekwencje filmowe Natana Berkowicza, a na nich figury, pomniki i budynki z epoki Stanisława Augusta i czasów późniejszych, a w kolejnych ujęciach współczesne domy mieszkalne z Ukrainy, przypominające zrujnowaną podczas wojny Warszawę. Bo losy obu naszych narodów wydają się dziś splecione jak nigdy dotąd. Zwłaszcza w dniu premiery, która zbiegła się z dniem ogłoszenia przez prezydenta Trumpa upokarzającej dla Ukrainy propozycji zakończenia wojny.
Tadeusz Miciński, „Termopile Polskie", Teatr Narodowy, reż. Jan Klata