"Bieguni" Olgi Tokarczuk w reż. Michała Zadary, koprodukcja Teatru Powszechnego w Warszawie i Teatru Łaźnia Nowa w Krakowie. Pisze Maciej Stroiński.
Widz raczej przychodzi na Olgę Tokarczuk niż na reżysera, a dostanie dużo więcej tej drugiej jakości. Bieguni to jaka proza? Oczywiście CZUŁA. Taka właśnie nie jest jej wersja sceniczna. Bieguni Zadary to nieczułe przedstawienie, zrobione na chłodno, wykoncypowane. Świeci tylko zimnym światłem i byłbym się zawiódł, jeślibym nie znał dorobku tego artysty teatru.
Tym razem wystawił quasi-monodram swej żony, a quasi-audiobook ze sceniczną ilustracją. Swoją epickość przedstawienie to rozumie jako jednoczesność możliwie wielu wydarzeń, prościej mówiąc: multitasking. Pęd podróżnika, „kondycję turysty” i powszechną dromomanię, czyli zajob podróżniczy, oddano jeden do jeden w działaniach scenicznych: szybkich, bez oddechu, jak blok reklamowy, trzy godziny sprintu, choć timing jest maratonu. Spektakl ma attention span złotej rybki i mu to pasuje. Bardzo przypomina filmy Greenawaya i ja bym się martwił, bo tego artysty nikt już nie pamięta. Jeżeli w recenzjach albo zapowiedziach widzą Państwo słowo „kolaż”, proszę potem nie narzekać, że nie było ostrzegane.
Tej premierze służył lockdown, lepiej bowiem ją obejrzeć na ekranie telefonu.
Grają bardzo teatralnie, trochę małpując, trochę recytując. Bardzo monochromatyczne granie o stałej temperaturze typu pokojowej. Kiedy było śmieszne, śmiałem się bezobjawowo, emotikonami. Widownia nie spała, owszem, Zadara bowiem nie nudzi, ale też nie wciąga, bardzo to wszystko zeniczne i było jak u Czechowa: „Ja jestem ściana, a ty jesteś groch” (Płatonow). Mogli sobie gadać. Mamadou Góo Bâ grał z nich wszystkich najspokojniej, lecz w żadnym z języków, którymi przemawiał, nie był zrozumiały. W podawaniu tekstu wyręczał go rzutnik. Osobliwy to arrangement, bo to jakby recenzje pisał za mnie Paweł Głowacki. Gdy w przestrzeni poczekalni pojawiła się Skibińska, mimowolnie się poczułem jak na Scenie na Świebodzkim.
Gdy Tokarczuk pisze o świeckich pielgrzymkach do słynnych dzieł sztuki, z projektora i z głośnika spływają na scenę słynne dzieła sztuki. Teatr typu plakat. Najciekawszy moment to były sceny „z epoki”, gdy można było zobaczyć, w jakim typie oświetlenia suknia wieczorowa prezentuje się najlepiej i najbardziej tajemniczo.
Spektakle Zadary. Nic ta twórczość mi nie robi – złego czy dobrego. Nie cieszy, nie nudzi, nie męczy, nie bierze, i dużo jeszcze można by z tym „nie”, na cały sezon by starczyło. Nawet wkurzyć nie potrafi, nawet zirytować. Jest mi totalnie i dokładnie obojętna. Na spektakl Bieguni patrzy się jak na Jutuba: niby się nie nudzisz, bo tyle wszystkiego miga, lecz żeby ubogacało, to raczej nie powiem. Kontentu jest sporo, a wychodzisz głodny jak z pretensjonalnej knajpy. Aseptyczny, grzeczny i niekaloryczny teatr.