Zmarł na zawał serca na peronie dworca w Gdyni. Ciekawe, który to peron. Dziś trudno sprawdzić. Ale może ktoś wie?
Wtedy, 40 lat temu, 18 stycznia, Stanisław Hebanowski – bo o nim mowa – zwany przez ludzi teatru (i nie tylko teatru) Stulkiem, wybierał się do Szczecina, gdzie miał reżyserować „Czekając na Godota” Becketta, sztukę, którą w 1970 roku zaczynał swój gdański czas. Był reżyserem, kierownikiem literackim i dyrektorem artystycznym Teatru Wybrzeże. To ponoć dlań lata szczęśliwe. Dla gdańskiej sceny – na pewno. Był jej legendą.
Żył dla teatru i cały był teatrem. Gdy umierał, teatralna była nawet pogoda, Zbigniew Żakiewicz pisał, że grzmoty przewaliły się przez nieboskłon. „Jakby złe moce walczyły o jego duszę, mocując się ze strapionym Aniołem”.
Spoczął 25 stycznia 1983 roku, w swoje 71. urodziny, na małym cmentarzu w Gieczu, obok dziadka, budowniczego Teatru Polskiego w Poznaniu. W gmachu poznańskiego teatru miały miejsce uroczystości żałobne. We foyer wystawiono trumnę, w teatralnym bufecie serwowano – jak wspominał jeden z aktorów – »herbatkę po góralsku i tak lubianą przez Stulka „kawkꔫ. Przyjechały tłumy. Kondukt żałobny ciągnął się kilometrami.
Po latach, w książce „Wspomnienia o Stanisławie Hebanowskim” tak opisywano ów dzień:
„Na tym cmentarzu dawno już nie chowano zmarłych. I stary grabarz nie może sobie poradzić z korzeniami, które oplotły wszystko, wciskają się, wnikają w przestrzeń grobu. Więc aktorzy przybyli na pogrzeb zrzucają płaszcze. Chwytają sami za łopaty, usuwają korzenie, zasypują piaskiem trumnę, formują grób. Zastąpili, jak w jakimś dramacie Szekspira, starego grabarza”.
Trudno było wszystkim uwierzyć w tę śmierć.
„Zdarzyło się prawie jak w surrealistycznym dramacie, iż jeden z uczestników ceremonii, znalazłszy się w tłumie przybyłych na cmentarz w Gieczu, rozejrzał się taksująco w masie ludzi i najoczywiściej spytał: Wszyscy są? Aha! A gdzie Stulek?”.
Gdzie Stulek?... Czy duch jego błąka się w Teatrze Wybrzeże czy też odszedł bezpowrotnie?